Rozdział LXIII
Pożegnanie z rodzicem
Nie wiedzieli, jak dużo czasu minęło, zanim w końcu obaj dotarli na miejsce, czyli do starej jaskini, w której obecnie mieszkali ich rodzice. Obaj przyjaciele i bracia zarazem przed wejściem do niej zastali Akru, Lurę i Surę z Lalą. Cała czwórka była załamana.
- Och, Mowgli! - zawołał Lura, podbiegając prędko do chłopca i lekko ocierając łbem o jego pierś - Tak się cieszę, że już jesteś! Matka obawiała się, że nie zdążysz na czas.
- A gdzie jest matka? - spytał Mowgli.
- Jest w jaskini razem z Akelą - odpowiedział mu Sura - Podnoszą ojca na duchu i dodają mu sił.
- Ojciec czeka na ciebie - dodał Akru - Powiedział, że nie skona, dopóki nie zobaczy cię ostatni raz i nie pożegna.
- Idź, Mowgli... Już pora - powiedziała smutno Lala - Zobacz go ostatni raz.
- Tylko pamiętaj, o czym rozmawialiśmy przed przybyciem tutaj - rzekł nieco ostrzegawczym tonem Szary Brat - Pamiętaj, to być może jego ostatnie chwile. Nie zadręczaj go swoimi obawami.
Mowgli pokiwał głową na znak, że się z nim zgadza, po czym powoli na czworakach wsuną się do jaskini.
- Ojcze! Matko! - zawołał - To ja, Mowgli!
Chwilę później dostrzegł Ojca Wilka leżącego na barłogu. Tuż przy nim siedział Akela z załamaną miną, zaś Matka Wilczyca stała niedaleko i lizała po łbie swojego męża. Kiedy tylko zobaczyli oni chłopca, ich pyski rozjaśnił radosny uśmiech, choć pomieszany z ogromnym smutkiem.
- Och, synku! - zawołała Raksha, podbiegając do chłopca i przykładając głowę do jego piersi.
Mowgli objął ją zachłannie i pogłaskał czule jej sierść.
- Co z ojcem? - zapytał.
- Akela mówi, że to już koniec - odpowiedziała mu Matka Wilczyca - Naprawdę nie widzi już żadnej nadziei dla niego.
- Widziałem śmierć tak wiele razy, mój młody przyjacielu, że umiem ją wyczuć, kiedy jest w pobliżu - odparł Akela ponurym głosem - Ale mniejsza z tym. Naprawdę bardzo się cieszymy, że tu jesteś. On nie chciał odejść bez pożegnania cię.
- Chodź, synku. Ojciec czeka - rzekła smutno Raksha.
Następnie podprowadziła chłopca do męża i bardzo delikatnie polizała Ojca Wilka po nosie.
- Kochany... Mężu mój... Przyszedł Mowgli.
Stary basior powoli otworzył oczy i uśmiechnął się delikatnie, kiedy tylko zobaczył chłopca.
- Mowgli - jęknął wilk, a jego pysk rozjaśniła radosna mina - A więc przyszedłeś... Tak się cieszę, że tu jesteś... Mój synu. Mój kochany synu.
- Tak, jestem tutaj, mój ojcze - powiedział Mowgli czując, że w oczach pojawiają mu się łzy - Szary Brat mnie odnalazł i powiedział mi, co się stało. Dobrze, że zdążyłem cię zobaczyć.
- Ja także się cieszę - odpowiedział Ojciec Wilk i podniósł delikatnie swój łeb w górę - Strasznie za tobą tęskniłem i choć wiem, że teraz masz już własną samicę i własne życie, to moje serce drżało na samo wspomnienie o tobie. Ja dobrze wiem, że obowiązkiem każdego wilka jest wychować swoje dziecko na samodzielnego myśliwego, lecz nawet prawo dżungli nie może zabronić ojcu tęsknić za swoim dzieckiem, choćby było ono już dorosłe i samodzielne.
- W świecie ludzi nie jestem jeszcze dorosły, ojcze.
- Być może, ale w naszym świecie już jesteś i nic nigdy tego nie zmieni - odparł Ojciec Wilk, uśmiechając się przy tym delikatnie - Cieszy mnie, że tu przyszedłeś. Teraz mogę spokojnie umrzeć.
- O nie! Proszę, ojcze! Ty nie możesz umrzeć! - zawołał przerażonym głosem Mowgli.
- To nieuniknione, synku - odparł stary basior - Nie powstrzymasz tego, podobnie jak nie powstrzymasz zachodu słońca. Każdy z nas musi kiedyś odejść. Cieszę się wszakże z tego, że zdołałem się już ze wszystkimi moimi dziećmi pożegnać, a zwłaszcza z tobą. Mój synku... Moja mała żabko. Gdy wiele lat temu przybyłeś do naszej jamy bezbronny i nagusieńki, byłeś taki odważny i tak uroczy, że nie miałem siły wydać cię Shere Khanowi, nawet gdyby od tego zależał los moich rodzonych dzieci. Wiedz też, że choć nie spłodziłem cię, to sercem zawsze czułem się twoim ojcem. I mam wielką prośbę...
- Proś, o co tylko chcesz, ojcze! - zawołał żarliwie Mowgli - Cokolwiek to będzie, obiecuję to spełnić.
Ojciec Wilk uśmiechnął się delikatnie i rzekł:
- Obiecaj mi, że nigdy nie zapomnisz o mnie. Wiem, że twoja ludzka rodzina kocha cię i cieszy mnie to, jednak nie ważne, ile zaznasz szczęścia. Nigdy nie zapomnij, proszę, o swej wilczej rodzinie.
- Ja miałbym o was zapomnieć?! - zawołał Mowgli - Nigdy w życiu! Nigdy o was nie zapomnę, a już na pewno nie o tobie, ojcze.
- Dziękuję, Mowgli... Dziękuję ci, moja mała żabko. Wiedz, że to wiele dla mnie znaczy. Gdy będziesz mieć dzieci, opowiedz im o mnie i o swojej matce. Opowiedz im o nas wszystkich i nie zapomnij o tym, że wilki, choć może mają oni surowe prawa, to jednak stare pokolenie wilków zawsze było przeciwnikami Shere Khana i nigdy mu się nie podporządkowało. Pamiętaj o tym, bo to dla nas wszystkich bardzo ważne. Cieszę się, że zachowałem do końca swoją dumę i honor, dzięki czemu nigdy nie należałem do tych kundli służących temu pręgowanemu bydłobójcy.
- Nigdy o tym nie zapomnę, ojcze - powiedział z uśmiechem chłopiec - To dla mnie zaszczyt być twoim synem.
- A dla mnie jest zaszczytem być twoim ojcem, moja mała żabko - rzekł stary basior, liżąc Mowgliego po rękach - Nigdy ci tego nie mówiłem, bo matka była bardziej żarliwa w okazywaniu uczuć, ale wiedz o tym, że choć dla ludzi jesteś człowiekiem, to dla mnie ty zawsze byłeś, jesteś i będziesz wilkiem. A przede wszystkim jesteś moim synem. Nie jest więc ważne, gdzie mieszkasz i ani jakiej rasy jesteś... Zawsze będziesz moim synem.
Mowgli miał w oczach łzy radości, gdyż te słowa bardzo go wzruszyły. Jego serce zatrzepotało niczym ptak na niebie, dlatego radośnie objął Ojca Wilka za łeb i powiedział:
- Żaden syn nie mógłby wybrać sobie lepszego ojca.
- A żaden ojciec nie mógłby wybrać sobie lepszego syna - rzekł na to radosnym tonem stary basior - Kocham cię, Mowgli.
- I ja cię kocham, ojcze.
- Wiem, mój synu. A ty wiedz o tym, że każde zwierzę w dżungli moim zdaniem powinno się czuć szczęśliwe, mogąc cię mieć za przyjaciela. Obyś miał ich zawsze jak najwięcej. Oby twoje łowiska obfitowały w zwierzynę i oby twoje drogi zawsze były szczęśliwe. Żyj tak, aby nigdy twoi bliscy nie musieli się za ciebie wstydzić. Dbaj o swoją samiczkę i gdy nadejdzie pora, załóż z nią rodzinę i wychowaj swoje dzieci na dobrych ludzi, którzy zawsze przestrzegają praw dżungli.
- Obiecuję ci to, ojcze... Obiecuję...
- Dziękuję ci, synku. Dziękuję ci...
Chwilę później jego łeb opadł bezwładnie na ręce Mowgliego, a wtedy chłopiec zrozumiał, iż Ojciec Wilk skonał. Zrozpaczony uścisnął on basiora jeszcze mocniej, po czym zaczął płakać.
- Och, najdroższy - rzekła załamanym głosem Raksha, patrząc na ciało męża - I cóż ja teraz pocznę bez ciebie? Dlaczego odszedłeś stąd beze mnie? Dlaczego nie zaczekałeś na mnie?
- Albo na mnie? - dodał Akela - Czuję się po prostu okropnie. Jestem starszy i pierwszy powinienem odejść, a jednak muszę patrzeć, jak młodsi ode mnie odchodzą z tego świata. Och, jakże nikczemny losie! Dlaczego na to pozwalasz?!
Mowgli długo jeszcze opłakiwał Ojca Wilka i to nawet wtedy, kiedy już Raksha i Akela wyszli z jaskini. Gdy wreszcie jego oczom zabrakło łez, to wyszedł na zewnątrz, a wówczas zobaczył swoją wilczą rodzinę.
- Cieszę się, że zdążyłem przybyć na czas, aby go pożegnać. Biedny ojciec... Chwała jego pamięci.
- Chwała! - zawołali chórem jego wilczy bracia, po czym zawyli głośno w kierunku nieba.
Lala, Akela i Raksha już po chwili dołączyli do nich. Mowgli, który umiał doskonale wyć, dołączył do tego chóru, aby uczcić pamięć swojego zmarłego rodzica, a gdy już cała wilcza rodzina ucichła, to Matka Wilczyca powiedziała:
- Dzieci moje... Niedługo mi już na tym świecie i być może już wkrótce dołączę do waszego ojca. Jeśli więc nadejdzie moja pora, to zostawcie moje ciało w tej jamie... Chcę tu spoczywać razem z waszym ojcem.
- Czy chcesz, aby zastawił tę jaskinię kamieniami? - spytał Mowgli.
- Tak, synku. A kiedy nadejdzie pora, to obiecaj mi, że odstawisz te kamienie i pochowasz mnie tutaj, a potem ponownie zastawisz wejście do jamy kamieniami.
Mowgli, chociaż mu się serce krajało, obiecał to matce i zaczął zbierać kamienie, którymi potem zastawił wejście do jaskini. W myślach zaś mówił sobie:
- Żegnaj, mój ojcze. Cieszę się, że jestem twoim synem. Nigdy cię nie zapomnę. Nigdy.
sobota, 9 grudnia 2017
Rozdział 062
Rozdział LXII
Kolejna smutna wiadomość
Rozpacz spowodowana śmiercią Rao sprawiła, iż w rodzinie Bougiego zapanowała powszechna cisza. Nikt praktycznie nic do nikogo nie mówił aż do wieczora, kiedy Meshua postanowiła spróbować i zacząć rozmawiać z bliskimi.
- Mamo... Proszę, uśmiechnij się do nas.
Mari spojrzała smutno na swą córkę i początkowo nie wiedziała, co ma zrobić, ale ostatecznie rozpacz malująca się na twarzy dziewczynki sprawiła, że kobieta delikatnie się uśmiechnęła.
- Wybacz mi, Meshua. Wybacz mi, kochanie... Nie powinnam aż tak to wszystko przeżywać. Przecież mój brat odsunął się od nas wszystkich, ale cóż... Mimo wszystko on był moim bratem.
- A cóż ja mam powiedzieć? - dodał załamanym głosem Bougi - To był mój syn i choć na języku miałem pod jego adresem jedynie same obraźliwe słowa, to prawda jest taka, że przecież nigdy z serca go nie wyrzuciłem.
Starszy pan załamany zasłonił sobie oczy dłońmi i zaczął ronić łzy.
- Mój syn... Mój biedny syn... Dlaczego tak się musiało stać? Dlaczego on nie przyszedł wcześniej do nas? Dlaczego nigdy nie próbował z nami się pogodzić?
- A dlaczego ty nie próbowałeś się z nim sam pogodzić? - zapytała z gniewem w głosie Mari.
Patrzyła ona na ojca z wyrzutem w oczach, co też wyraźnie oburzyło Bougiego, który zaczął się bronić.
- Słucham?! Ja miałem iść do niego pierwszy i walczyć o jego miłość? Przecież to on odsunął się od nas! To on wybrał tę nędzną kreaturę zamiast własnej rodziny!
- Ale był twoim synem! A ty się go wyparłeś!
- Wiesz dobrze, jak to było!
- I uważasz, że to cię usprawiedliwia?!
- Uspokójcie się! Oboje! - przerwał ich sprzeczkę słowną Neel.
Żona i teść popatrzyli na niego z lekkim gniewem, po czym westchnęli głęboko, a następnie Mari powiedziała:
- Przepraszam cię, ojcze. Nie powinnam była...
- Nie, to ja przepraszam - odparł ponuro Bougi - Nigdy nie powinienem był pozwolić na to, aby nasza rodzina została rozdzielona. Zawiodłem jako ojciec... Mój syn miał słusznie do mnie żal.
- Rao ci już dawno wybaczył - powiedziała Mari, kładąc ojcu dłoń na ramieniu - I ja ci też wybaczyłam to, że się od niego odsunąłeś, ku mojej zresztą rozpaczy. Ty też mi wybacz moje gniewne słowa.
Bougi objął do siebie bardzo mocno i pogłaskał czule jej włosy. W ten sposób rodzina zaczęła znowu ze sobą rozmawiać.
Mowgli siedział cicho nie odzywając się ani przez chwilę i obserwując wszystko w milczeniu. Podobnie jak Sikh oraz Shanti postanowił jedynie obserwować całą tę sytuację i wyciągnąć z niej wnioski na przyszłość. Nie znał on wszystkich faktów w tej sprawie, dlatego też nie posiadał o nim wyrobionego zdania. Wierzył, że zarówno matka, jak i dziadek mają swoje racje, a najważniejsze jest to, iż pogodzili się przed śmiercią z umierającym Rao. Miał tylko pewne obawy, co bez męża zrobi nikczemna Jumeraih. Czuł bowiem, że teraz naprawdę pokaże ona, na co ją stać. Co to oznaczało dla całej jego rodziny, nie musiano mu wcale tłumaczyć. Wszak ta podła kobieta powiedziała wprost, iż każe im iść precz z tego domu, w którym to łaskawie pozwalała mieszkać. Dokąd teraz pójdą, jeśli ona ich przegna?
- Wiecznie ktoś mnie skądś wypędza - pomyślał sobie chłopiec, kiedy próbował zasnąć w nocy - A ostatnio wypędzili nie tylko mnie, ale i moją rodzinę. Czy teraz znowu musi się to dziać? Czy my nigdy nie znajdziemy własnego domu? Czyżby taki właśnie miał być los?
Z takimi oto przykrymi myślami chłopiec zasnął, jednak dręczyły go tak nieprzyjemne myśli, że w końcu się obudził i wtedy zauważył, że wciąż jest jeszcze noc, a raczej wczesny poranek. Załamany Mowgli poczuł, iż już nie zaśnie do rana, dlatego ostrożnie, aby nikogo nie budzić, powoli wstał i wyszedł z domu, po czym przeszedł się po pustych wciąż ulicami miasta. Ponownie powrócił myślami do tego, o czym myślał ostatnio. Dokąd teraz się udadzą? Czy do dżungli? On by sobie tam z pewnością poradził, ale co z innymi? Co z Meshuą? Co z mamą, tatą, dziadkiem i całą resztą? Przecież oni nie mają żadnego pojęcia o życiu w dziczy. Mogą się go co prawda nauczyć, ale przecież dżungla nie jest dla nich zbyt bezpiecznym miejscem i to pomimo tego, iż mieszkało tam wielu jego przyjaciół. Mowgli jednak nie był głupcem i doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że cała jego ludzka rodzina może zginąć pożarta przez dzikie zwierzęta. Co prawda większość zwierząt przestrzegała praw dżungli, które to zabraniały polowania na ludzi, jednak też pamiętał, iż często głód pozwalał zapomnieć zwierzętom o tym, co nakazuje im prawa stworzone przez przodków. Prócz tego jeszcze wiele stworzeń, w tym hieny i szakale, nigdy nie przejmowały się prawem dżungli i polowały na kogo tylko chcą oraz kiedy chcą. Te stworzenia były po prostu podłe, a każdy szanujący się zwierz unikał ich dobrze wiedząc, że te nikogo nie słuchają i robią zawsze to, co chcą. Prócz tego czuły się one bezkarnie, ponieważ zawsze działały w wielkich stadach, dlatego jeżeli ktoś chciał im wymierzyć sprawiedliwość za złamanie praw dżungli, to miał bardzo trudne zadanie i zwykle unikano tego, bo praktycznie zabicie samotnie włóczącego się po dżungli szakala bądź hieny było możliwe, ale stanowiło to sytuację niezwykle trudną do dokonania, gdyż te stworzenia naprawdę rzadko kiedy działały samotnie.
Tak czy inaczej sprawa nie wyglądała radośnie dla bliskich Mowgliego. O ile on, wychowany od dziecka w dżungli umiał w niej przetrwać, to o tyle jego bliscy z rasy ludzi nie mieli wręcz najmniejszych szans tego osiągnąć. Drapieżnicy zgłodniali lub obojętni na prawa dżungli bez najmniejszego trudu ich zabiją. Oczywiście Mowgli mógł nad nimi czuwać wraz ze swymi zwierzęcymi braćmi, ale czy miał prawo ich prosić o to, aby marnowali swój czas i siły na to ochranianie słabych ludzi, choćby takich, którzy byli mu bliscy ponad wszystkie inne istoty ludzkie na tym świecie? Czy miał prawo kazać im czuwać nad nim i w ten oto sposób kazać niejednemu rezygnować z polowania i własnego życia? Już i tak zbyt mocno ich narażał, kiedy w ostatniej walce z Ahmadem poprosił przyjaciół o pomoc. Wtedy to Baloo o mało nie zginął, a wielu członków jego stada zostało rannych. Mowgli nie chciał tego powtarzać i czuł, że tak naprawdę sprawa jego ludzkiej rodziny jest tylko i wyłącznie jego sprawą, do której nie powinien mieszkać nikogo z dżungli.
Z takimi oto myślami Mowgli wyszedł z miasta, mijając przy tym bez słowa pilnujących bramy strażników, którzy nie zatrzymali go, bo wiedzieli, kim jest ów bohaterski chłopiec i znali jego upodobania, także nikogo z nich nie zdziwiło to, iż kieruje on swoje kroki ku dżungli, po czym znika im z oczu. Uznali tę sytuację za coś zupełnie normalnego.
Tymczasem Mowgli powoli usiadł pod jednym z drzew i westchnął.
- Co ja mam teraz zrobić? - zastanawiał się na głos - Przecież Jumeraih wypędzi nas stąd. Co prawda pułkownik Brydon oraz doktor Plumford nas lubią, ale czy mogą ją zmusić, aby nas tu zostawiła? Wszak to Anglicy, mają wszelką władzę w tym miejscu, jak mówił dziadek. Czy jednak mają prawo rozkazywać mojej ciotce? I czy my mamy prawo do tego, aby cokolwiek na niej wymuszać? Ale jeśli nie wymusimy tego na niej, to dokąd pójdziemy? W jaki sposób odnajdziemy swoje miejsce, skoro z ostatniego przyjaznego nam domu w świecie ludzi zostajemy wypędzeni? Gdzie jest tak naprawdę nasze miejsce?
Nagle usłyszał za sobą czyjeś kroki. Ktoś uważnie i zarazem ostrożnie szedł w jego stronę, a krzaki delikatnie szeleściły, oznajmiając przybycie tej osoby. Czujny jak zawsze Mowgli skoczył na równe nogi, po czym porwał za nóż i stanął w pozycji bojowej gotowy do walki. W tej samej chwili zza krzaków wyszedł... Szary Brat.
- Witaj, braciszku - powiedział wilk - Widzę, że wciąż jesteś czujny.
Mowgli uśmiechnął się radośnie na jego widok, po czym schował nóż do pochwy i uścisnął radośnie łeb zwierzęcia.
- Witaj, Szary Bracie. Tak się cieszę, że cię znowu widzę! Nawet nie wiesz, jak miła mi jest teraz twoja obecność.
- Cóż to? Czyżby twoja ludzka rodzina cię zawiodła?
- Nie ona, ale ktoś z ich krewnych... Pewna nikczemna kobieta chce nas wypędzić z domu, w którym jak dotąd mieszkaliśmy.
Szary Brat zawarczał gniewnie.
- Powiedz tylko słowo, a wiedz, że już ja zadbam o to, aby ta nędznica stała się pożywieniem dla Cheela!
- Nie rób tego, proszę. Ona ma swoje prawa do tego domu - uspokoił go Mowgli - Poza tym nie możesz łamać dla mnie praw dżungli.
- Kto wypędza własną rodzinę, choć ta nie jest mu ciężarem, sam łamie prawo dżungli. Wiesz o tym przecież, mój mały bracie.
- Wiem, ale ludzie mają szeregi innych praw, zupełnie innych niż nasze. Ale dość już o tym. Powiedz mi lepiej, co cię tu sprowadza.
Wilk westchnął smutno, po czym odparł:
- A cóż innego, jak nie problemy? Nasz ojciec jest umierający.
- Ojciec?!
Mowgli załamany jęknął i złapał się za głowę. Ojciec Wilk ostatni raz, jak go widział, był całkiem zdrowy, a teraz okazuje się, że jest umierający? To był już kolejny cios dla chłopca i jeszcze bardziej bolesny od śmierci wuja, którego praktycznie wcale nie znał (co oczywiście nie oznaczało, że jego śmierć w ogóle go nie obeszła).
- Niemożliwe! A cóż mu się stało? Dlaczego umiera? Czy to rana? Czy to sprawka myśliwych?
- Nic z tych rzeczy - zaprzeczył Szary Brat - Odezwała się stara rana z dawnych, młodzieńczych lat. Ojciec był niedawno na polowaniu i łowiąc pewnego sambara upadł tak nieszczęśliwie na tylną łapę, że otworzyła mu się dawna rana. Dwa dni później ojciec już nie miał siły wstać z barłogu. Teraz kona i chciałby cię zobaczyć ostatni raz.
- Sprowadzę doktora Plumforda! On ocalił Baloo, to ocali i ojca!
- Już na to za późno, mój mały bracie. Ojciec ledwie zipie. Pospiesz się lepiej i pójdź ze mną go zobaczyć.
- A gdzie on jest?
- Leży w swojej jamie. Pospiesz się, bo tu każda chwila się liczy!
- Dobrze. Muszę tylko powiedzieć Meshui, dokąd idę! Inaczej będzie się niepokoić.
- Nie ma na to czasu! Ojciec w każdej chwili może skonać! Nie chcesz się z nim pożegnać?
Mowgli załamany spojrzał w kierunku miasta i westchnął dość głęboko. Wiedział, co musi zrobić, choć nie było to dla niego łatwe.
- Dobrze, Szary Bracie. Chodźmy już.
Mowgli, choć czuł wyraźne wyrzuty sumienia z powodu tego, iż idzie do buszu i to jeszcze bez słowa wyjaśnienia pozostawionego swojej ludzkiej rodzinie, to ruszył przed siebie razem z Szarym Bratem. Obaj byli pogrążeni we własnych myślach, ale myśli chłopca były rozbite pomiędzy świat ludzi, a świat zwierząt. Poczuł nagle, że mieszkając pomiędzy ludźmi już zupełnie zapomniał o swoich braciach i siostrach w dżungli. Oczywiście nikt z nich nie miał do niego o to żalu, wszak doskonale oni wiedzieli, że Mowgli jest człowiekiem i ciągnęło go do ludzi. Ale i tak mimo wszystko serce chłopca przepełniał żal samego siebie. Zaniedbał swoich bliskich i efektem tego było to, co się teraz stało.
- Gdyby nie ja, to nasz ojciec by nie zachorował - powiedział na głos swoje myśli.
Szary Brat spojrzał na niego uważnie i rzekł:
- Jakże to tak, braciszku? Jak możesz tak mówić?
- Kiedy to sama prawda. Jestem winien tego wszystkiego, co się stało. Powinienem być z naszymi rodzicami, a zamiast tego siedzę wciąż pomiędzy ludźmi.
- Pomiędzy swoją ludzką rodziną, mój mały braciszku, a to zupełnie co innego.
- Wiem, ale czuję się winien wypadkowi ojca. Gdybym tak był z nim, to może bym nie dopuścił do tego.
- Akru i Lura mu towarzyszyli, a jakoś nie zapobiegli temu. Poza tym może u ludzi dzieci niańczą swoich rodziców, gdy ci już stają się starzy. W dżungli każdy wilk uznałby za hańbę, gdyby ktoś musiał go niańczyć.
- Opieka nie jest niczym złym.
- Nie, nie jest, ale wilk do samego końca robi wszystko, aby nie być ciężarem dla swoich dzieci, o których dobrze wie, że mają one własne życie i nie mogą go niańczyć.
- Wybacz mi moje słowa, Szary Bracie, ale mimo wszystko moje serce ogarnia żal do samego siebie. Nie wiem, jak ja spojrzę w oczy ojcu i matce.
Szary Brat zawarczał groźnie i skoczył niespodziewanie na Mowgliego. Chłopiec normalnie nie dałby mu się tak zaskoczyć, jednak tym razem był zbyt załamany, aby zachować czujność.
Wilk zaś popatrzył mu prosto w oczy i rzekł:
- Nie waż się mówić rodzicom o tych głupotach! Rozumiesz?! To być może ostatnie chwile ojca, dlatego też nie próbuj nawet zadręczać go takim gadaniem! On cię kocha i chce, abyś był szczęśliwy, dlatego mów mu tylko o tym, co dobre. Zabiję cię, jeżeli spróbujesz prawić mu o takich bredniach, jakimi mnie właśnie uraczyłeś! Rozumiesz, co mówię?!
- Tak, rozumiem - odpowiedział Mowgli.
Wilk zszedł z niego i rzekł:
- To dobrze... Ojciec bardzo cię kocha, mój bracie. Bodajże najmocniej z całej naszej gromadki, choć nigdy nikogo z nas nie faworyzował. Zrozum więc, że złamiesz mu serce, jeżeli w ostatnich chwilach jego życia będziesz mu mówić takie rzeczy.
Mowgli pokiwał załamany głową i objął mocno wilka za łeb.
- Rozumiem i przepraszam cię, Szary Bracie.
- I ja cię przepraszam, mój braciszku. Przepraszam cię, lecz ból, który pożera moje serce jest większy aniżeli możesz to sobie wyobrazić.
Obaj bracia spojrzeli sobie w oczy i pogodzili się, po czym ruszyli w dalszą drogę.
Kolejna smutna wiadomość
Rozpacz spowodowana śmiercią Rao sprawiła, iż w rodzinie Bougiego zapanowała powszechna cisza. Nikt praktycznie nic do nikogo nie mówił aż do wieczora, kiedy Meshua postanowiła spróbować i zacząć rozmawiać z bliskimi.
- Mamo... Proszę, uśmiechnij się do nas.
Mari spojrzała smutno na swą córkę i początkowo nie wiedziała, co ma zrobić, ale ostatecznie rozpacz malująca się na twarzy dziewczynki sprawiła, że kobieta delikatnie się uśmiechnęła.
- Wybacz mi, Meshua. Wybacz mi, kochanie... Nie powinnam aż tak to wszystko przeżywać. Przecież mój brat odsunął się od nas wszystkich, ale cóż... Mimo wszystko on był moim bratem.
- A cóż ja mam powiedzieć? - dodał załamanym głosem Bougi - To był mój syn i choć na języku miałem pod jego adresem jedynie same obraźliwe słowa, to prawda jest taka, że przecież nigdy z serca go nie wyrzuciłem.
Starszy pan załamany zasłonił sobie oczy dłońmi i zaczął ronić łzy.
- Mój syn... Mój biedny syn... Dlaczego tak się musiało stać? Dlaczego on nie przyszedł wcześniej do nas? Dlaczego nigdy nie próbował z nami się pogodzić?
- A dlaczego ty nie próbowałeś się z nim sam pogodzić? - zapytała z gniewem w głosie Mari.
Patrzyła ona na ojca z wyrzutem w oczach, co też wyraźnie oburzyło Bougiego, który zaczął się bronić.
- Słucham?! Ja miałem iść do niego pierwszy i walczyć o jego miłość? Przecież to on odsunął się od nas! To on wybrał tę nędzną kreaturę zamiast własnej rodziny!
- Ale był twoim synem! A ty się go wyparłeś!
- Wiesz dobrze, jak to było!
- I uważasz, że to cię usprawiedliwia?!
- Uspokójcie się! Oboje! - przerwał ich sprzeczkę słowną Neel.
Żona i teść popatrzyli na niego z lekkim gniewem, po czym westchnęli głęboko, a następnie Mari powiedziała:
- Przepraszam cię, ojcze. Nie powinnam była...
- Nie, to ja przepraszam - odparł ponuro Bougi - Nigdy nie powinienem był pozwolić na to, aby nasza rodzina została rozdzielona. Zawiodłem jako ojciec... Mój syn miał słusznie do mnie żal.
- Rao ci już dawno wybaczył - powiedziała Mari, kładąc ojcu dłoń na ramieniu - I ja ci też wybaczyłam to, że się od niego odsunąłeś, ku mojej zresztą rozpaczy. Ty też mi wybacz moje gniewne słowa.
Bougi objął do siebie bardzo mocno i pogłaskał czule jej włosy. W ten sposób rodzina zaczęła znowu ze sobą rozmawiać.
Mowgli siedział cicho nie odzywając się ani przez chwilę i obserwując wszystko w milczeniu. Podobnie jak Sikh oraz Shanti postanowił jedynie obserwować całą tę sytuację i wyciągnąć z niej wnioski na przyszłość. Nie znał on wszystkich faktów w tej sprawie, dlatego też nie posiadał o nim wyrobionego zdania. Wierzył, że zarówno matka, jak i dziadek mają swoje racje, a najważniejsze jest to, iż pogodzili się przed śmiercią z umierającym Rao. Miał tylko pewne obawy, co bez męża zrobi nikczemna Jumeraih. Czuł bowiem, że teraz naprawdę pokaże ona, na co ją stać. Co to oznaczało dla całej jego rodziny, nie musiano mu wcale tłumaczyć. Wszak ta podła kobieta powiedziała wprost, iż każe im iść precz z tego domu, w którym to łaskawie pozwalała mieszkać. Dokąd teraz pójdą, jeśli ona ich przegna?
- Wiecznie ktoś mnie skądś wypędza - pomyślał sobie chłopiec, kiedy próbował zasnąć w nocy - A ostatnio wypędzili nie tylko mnie, ale i moją rodzinę. Czy teraz znowu musi się to dziać? Czy my nigdy nie znajdziemy własnego domu? Czyżby taki właśnie miał być los?
Z takimi oto przykrymi myślami chłopiec zasnął, jednak dręczyły go tak nieprzyjemne myśli, że w końcu się obudził i wtedy zauważył, że wciąż jest jeszcze noc, a raczej wczesny poranek. Załamany Mowgli poczuł, iż już nie zaśnie do rana, dlatego ostrożnie, aby nikogo nie budzić, powoli wstał i wyszedł z domu, po czym przeszedł się po pustych wciąż ulicami miasta. Ponownie powrócił myślami do tego, o czym myślał ostatnio. Dokąd teraz się udadzą? Czy do dżungli? On by sobie tam z pewnością poradził, ale co z innymi? Co z Meshuą? Co z mamą, tatą, dziadkiem i całą resztą? Przecież oni nie mają żadnego pojęcia o życiu w dziczy. Mogą się go co prawda nauczyć, ale przecież dżungla nie jest dla nich zbyt bezpiecznym miejscem i to pomimo tego, iż mieszkało tam wielu jego przyjaciół. Mowgli jednak nie był głupcem i doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że cała jego ludzka rodzina może zginąć pożarta przez dzikie zwierzęta. Co prawda większość zwierząt przestrzegała praw dżungli, które to zabraniały polowania na ludzi, jednak też pamiętał, iż często głód pozwalał zapomnieć zwierzętom o tym, co nakazuje im prawa stworzone przez przodków. Prócz tego jeszcze wiele stworzeń, w tym hieny i szakale, nigdy nie przejmowały się prawem dżungli i polowały na kogo tylko chcą oraz kiedy chcą. Te stworzenia były po prostu podłe, a każdy szanujący się zwierz unikał ich dobrze wiedząc, że te nikogo nie słuchają i robią zawsze to, co chcą. Prócz tego czuły się one bezkarnie, ponieważ zawsze działały w wielkich stadach, dlatego jeżeli ktoś chciał im wymierzyć sprawiedliwość za złamanie praw dżungli, to miał bardzo trudne zadanie i zwykle unikano tego, bo praktycznie zabicie samotnie włóczącego się po dżungli szakala bądź hieny było możliwe, ale stanowiło to sytuację niezwykle trudną do dokonania, gdyż te stworzenia naprawdę rzadko kiedy działały samotnie.
Tak czy inaczej sprawa nie wyglądała radośnie dla bliskich Mowgliego. O ile on, wychowany od dziecka w dżungli umiał w niej przetrwać, to o tyle jego bliscy z rasy ludzi nie mieli wręcz najmniejszych szans tego osiągnąć. Drapieżnicy zgłodniali lub obojętni na prawa dżungli bez najmniejszego trudu ich zabiją. Oczywiście Mowgli mógł nad nimi czuwać wraz ze swymi zwierzęcymi braćmi, ale czy miał prawo ich prosić o to, aby marnowali swój czas i siły na to ochranianie słabych ludzi, choćby takich, którzy byli mu bliscy ponad wszystkie inne istoty ludzkie na tym świecie? Czy miał prawo kazać im czuwać nad nim i w ten oto sposób kazać niejednemu rezygnować z polowania i własnego życia? Już i tak zbyt mocno ich narażał, kiedy w ostatniej walce z Ahmadem poprosił przyjaciół o pomoc. Wtedy to Baloo o mało nie zginął, a wielu członków jego stada zostało rannych. Mowgli nie chciał tego powtarzać i czuł, że tak naprawdę sprawa jego ludzkiej rodziny jest tylko i wyłącznie jego sprawą, do której nie powinien mieszkać nikogo z dżungli.
Z takimi oto myślami Mowgli wyszedł z miasta, mijając przy tym bez słowa pilnujących bramy strażników, którzy nie zatrzymali go, bo wiedzieli, kim jest ów bohaterski chłopiec i znali jego upodobania, także nikogo z nich nie zdziwiło to, iż kieruje on swoje kroki ku dżungli, po czym znika im z oczu. Uznali tę sytuację za coś zupełnie normalnego.
Tymczasem Mowgli powoli usiadł pod jednym z drzew i westchnął.
- Co ja mam teraz zrobić? - zastanawiał się na głos - Przecież Jumeraih wypędzi nas stąd. Co prawda pułkownik Brydon oraz doktor Plumford nas lubią, ale czy mogą ją zmusić, aby nas tu zostawiła? Wszak to Anglicy, mają wszelką władzę w tym miejscu, jak mówił dziadek. Czy jednak mają prawo rozkazywać mojej ciotce? I czy my mamy prawo do tego, aby cokolwiek na niej wymuszać? Ale jeśli nie wymusimy tego na niej, to dokąd pójdziemy? W jaki sposób odnajdziemy swoje miejsce, skoro z ostatniego przyjaznego nam domu w świecie ludzi zostajemy wypędzeni? Gdzie jest tak naprawdę nasze miejsce?
Nagle usłyszał za sobą czyjeś kroki. Ktoś uważnie i zarazem ostrożnie szedł w jego stronę, a krzaki delikatnie szeleściły, oznajmiając przybycie tej osoby. Czujny jak zawsze Mowgli skoczył na równe nogi, po czym porwał za nóż i stanął w pozycji bojowej gotowy do walki. W tej samej chwili zza krzaków wyszedł... Szary Brat.
- Witaj, braciszku - powiedział wilk - Widzę, że wciąż jesteś czujny.
Mowgli uśmiechnął się radośnie na jego widok, po czym schował nóż do pochwy i uścisnął radośnie łeb zwierzęcia.
- Witaj, Szary Bracie. Tak się cieszę, że cię znowu widzę! Nawet nie wiesz, jak miła mi jest teraz twoja obecność.
- Cóż to? Czyżby twoja ludzka rodzina cię zawiodła?
- Nie ona, ale ktoś z ich krewnych... Pewna nikczemna kobieta chce nas wypędzić z domu, w którym jak dotąd mieszkaliśmy.
Szary Brat zawarczał gniewnie.
- Powiedz tylko słowo, a wiedz, że już ja zadbam o to, aby ta nędznica stała się pożywieniem dla Cheela!
- Nie rób tego, proszę. Ona ma swoje prawa do tego domu - uspokoił go Mowgli - Poza tym nie możesz łamać dla mnie praw dżungli.
- Kto wypędza własną rodzinę, choć ta nie jest mu ciężarem, sam łamie prawo dżungli. Wiesz o tym przecież, mój mały bracie.
- Wiem, ale ludzie mają szeregi innych praw, zupełnie innych niż nasze. Ale dość już o tym. Powiedz mi lepiej, co cię tu sprowadza.
Wilk westchnął smutno, po czym odparł:
- A cóż innego, jak nie problemy? Nasz ojciec jest umierający.
- Ojciec?!
Mowgli załamany jęknął i złapał się za głowę. Ojciec Wilk ostatni raz, jak go widział, był całkiem zdrowy, a teraz okazuje się, że jest umierający? To był już kolejny cios dla chłopca i jeszcze bardziej bolesny od śmierci wuja, którego praktycznie wcale nie znał (co oczywiście nie oznaczało, że jego śmierć w ogóle go nie obeszła).
- Niemożliwe! A cóż mu się stało? Dlaczego umiera? Czy to rana? Czy to sprawka myśliwych?
- Nic z tych rzeczy - zaprzeczył Szary Brat - Odezwała się stara rana z dawnych, młodzieńczych lat. Ojciec był niedawno na polowaniu i łowiąc pewnego sambara upadł tak nieszczęśliwie na tylną łapę, że otworzyła mu się dawna rana. Dwa dni później ojciec już nie miał siły wstać z barłogu. Teraz kona i chciałby cię zobaczyć ostatni raz.
- Sprowadzę doktora Plumforda! On ocalił Baloo, to ocali i ojca!
- Już na to za późno, mój mały bracie. Ojciec ledwie zipie. Pospiesz się lepiej i pójdź ze mną go zobaczyć.
- A gdzie on jest?
- Leży w swojej jamie. Pospiesz się, bo tu każda chwila się liczy!
- Dobrze. Muszę tylko powiedzieć Meshui, dokąd idę! Inaczej będzie się niepokoić.
- Nie ma na to czasu! Ojciec w każdej chwili może skonać! Nie chcesz się z nim pożegnać?
Mowgli załamany spojrzał w kierunku miasta i westchnął dość głęboko. Wiedział, co musi zrobić, choć nie było to dla niego łatwe.
- Dobrze, Szary Bracie. Chodźmy już.
Mowgli, choć czuł wyraźne wyrzuty sumienia z powodu tego, iż idzie do buszu i to jeszcze bez słowa wyjaśnienia pozostawionego swojej ludzkiej rodzinie, to ruszył przed siebie razem z Szarym Bratem. Obaj byli pogrążeni we własnych myślach, ale myśli chłopca były rozbite pomiędzy świat ludzi, a świat zwierząt. Poczuł nagle, że mieszkając pomiędzy ludźmi już zupełnie zapomniał o swoich braciach i siostrach w dżungli. Oczywiście nikt z nich nie miał do niego o to żalu, wszak doskonale oni wiedzieli, że Mowgli jest człowiekiem i ciągnęło go do ludzi. Ale i tak mimo wszystko serce chłopca przepełniał żal samego siebie. Zaniedbał swoich bliskich i efektem tego było to, co się teraz stało.
- Gdyby nie ja, to nasz ojciec by nie zachorował - powiedział na głos swoje myśli.
Szary Brat spojrzał na niego uważnie i rzekł:
- Jakże to tak, braciszku? Jak możesz tak mówić?
- Kiedy to sama prawda. Jestem winien tego wszystkiego, co się stało. Powinienem być z naszymi rodzicami, a zamiast tego siedzę wciąż pomiędzy ludźmi.
- Pomiędzy swoją ludzką rodziną, mój mały braciszku, a to zupełnie co innego.
- Wiem, ale czuję się winien wypadkowi ojca. Gdybym tak był z nim, to może bym nie dopuścił do tego.
- Akru i Lura mu towarzyszyli, a jakoś nie zapobiegli temu. Poza tym może u ludzi dzieci niańczą swoich rodziców, gdy ci już stają się starzy. W dżungli każdy wilk uznałby za hańbę, gdyby ktoś musiał go niańczyć.
- Opieka nie jest niczym złym.
- Nie, nie jest, ale wilk do samego końca robi wszystko, aby nie być ciężarem dla swoich dzieci, o których dobrze wie, że mają one własne życie i nie mogą go niańczyć.
- Wybacz mi moje słowa, Szary Bracie, ale mimo wszystko moje serce ogarnia żal do samego siebie. Nie wiem, jak ja spojrzę w oczy ojcu i matce.
Szary Brat zawarczał groźnie i skoczył niespodziewanie na Mowgliego. Chłopiec normalnie nie dałby mu się tak zaskoczyć, jednak tym razem był zbyt załamany, aby zachować czujność.
Wilk zaś popatrzył mu prosto w oczy i rzekł:
- Nie waż się mówić rodzicom o tych głupotach! Rozumiesz?! To być może ostatnie chwile ojca, dlatego też nie próbuj nawet zadręczać go takim gadaniem! On cię kocha i chce, abyś był szczęśliwy, dlatego mów mu tylko o tym, co dobre. Zabiję cię, jeżeli spróbujesz prawić mu o takich bredniach, jakimi mnie właśnie uraczyłeś! Rozumiesz, co mówię?!
- Tak, rozumiem - odpowiedział Mowgli.
Wilk zszedł z niego i rzekł:
- To dobrze... Ojciec bardzo cię kocha, mój bracie. Bodajże najmocniej z całej naszej gromadki, choć nigdy nikogo z nas nie faworyzował. Zrozum więc, że złamiesz mu serce, jeżeli w ostatnich chwilach jego życia będziesz mu mówić takie rzeczy.
Mowgli pokiwał załamany głową i objął mocno wilka za łeb.
- Rozumiem i przepraszam cię, Szary Bracie.
- I ja cię przepraszam, mój braciszku. Przepraszam cię, lecz ból, który pożera moje serce jest większy aniżeli możesz to sobie wyobrazić.
Obaj bracia spojrzeli sobie w oczy i pogodzili się, po czym ruszyli w dalszą drogę.
Rozdział 061
Rozdział LXI
Śmierć krewniaka
W ciągu najbliższego miesiąca Meshua oraz Neel, podobnie jak i inni do niedawna chorzy na febrę ludzie powoli zaczęli powracać do zdrowia. Neel, jako iż był dorosły o wiele szybciej odzyskał siły i gdy już odzyskał je całkowicie, to zaczął razem z Mari oraz Bougim pracować i pomagać przy obowiązkach domowych. Inaczej nieco sprawa się miała z Meshuą, która będąc dzieckiem dość powoli odzyskiwała wszystkie siły, dlatego też Mari nie chciała, aby dziewczynka pomagała jej w noszeniu wody czy gotowaniu obiadu póki w pełni nie wyzdrowieje.
- Musisz odpoczywać i odzyskiwać wszystkie siły, kochanie - mówiła do niej czule i z wyrozumiałością.
Oczywiście biedna Meshua nie czuła się z tego powodu dobrze. Wręcz przeciwnie, uważała, że z powodu tego, iż jest wciąż osłabiona po chorobie wszyscy traktują ją jak gorszą i nieprzydatną, co doprowadzało ją chwilami do rozpaczy. Zwierzyła się z tego Shanti, która jednak poparła zdanie Mari w tej sprawie.
- Uważam, że niepotrzebnie tak się tym wszystkim przejmujesz, moja droga - powiedziała jej przyjaciółka - Ty nie jesteś wcale gorsza, a jedynie słabsza i musisz dłużej odzyskiwać siły niż pan Neel.
- Ale ja chcę pomagać mamie! Ja chcę być wam użyteczna! - płakała zrozpaczona Meshua.
Rikki, chociaż nie znał języka ludzi, to jednak doskonale wiedział, że jego opiekunka cierpi, dlatego załamany podszedł do niej, piszcząc przy tym delikatnie. Miał nadzieję, że choć w ten sposób będzie mógł jakoś podnieść dziewczynkę na duchu. Biedny ichneumon nie mógł zbyt wiele zrobić, ale jego obecność pomogła Meshui, która otarła lekko łzy piąstką, uśmiechnęła się do niego czule i wzięła go na kolana.
- Och, Rikki... Jesteś taki kochany, że mi pomagasz - powiedziała w hindi, dopiero po chwili się orientując, iż jej przyjaciel tego języka nie zna.
- Proszę cię, Meshua. Nie płacz i nie smuć się tak - pocieszała ją Shanti, klepiąc ją lekko po ramieniu - O wiele szybciej odzyskasz zdrowie i o wiele szybciej będziesz mogła pomagać swojej mamie, jeżeli tylko będziesz dużo odpoczywać.
- A najlepiej to zrobisz, jeżeli będziesz dużo przebywać na świeżym powietrzu - rzekł doktor Plumford, który właśnie wszedł do domku.
Przyszedł on zbadać Meshuę, żeby się upewnić, iż z dziewczynką jest już wszystko w porządku.
- O! Pan doktor! - zawołała radośnie Meshua - Tak się cieszę, że pana widzę!
- A ja się cieszę, że widzę ciebie - odparł Plumford, po czym położył na ziemi torbę lekarską.
Chwilę później wyjął on z niej kilka narzędzi i zaczął z ich pomocą dokładnie badać dziewczynkę. Obecnie w domu Shanti, Rikki oraz Mari z Ranjanem na rękach obserwowali całą tę sytuację.
- I jak, panie doktorze? - spytała Mari - Czy wszystko z nią dobrze?
- Oczywiście, że tak - powiedział lekarz, uśmiechając się - Panienka Meshua wraca do zdrowia, wszystko jest już na dobrej drodze, aby niedługo znowu mogła żyć tak, jak żyła dawniej. Musi jednak odpoczywać, a przede wszystkim na świeżym powietrzu.
- Czy to aby bezpieczne, doktorze? - zaniepokoiła się Mari.
- Ależ oczywiście - odpowiedział lekarz - Choroba już ją opuściła, więc nic nie stoi na przeszkodzie temu, aby wychodziła z domu, a wręcz jest to wskazane do pełnego powrotu do zdrowia.
- A widzisz, Meshua? Mówiłam ci, że będzie dobrze - zaśmiała się do niej radośnie Shanti, bardzo zadowolona ze słów doktora.
Chwilę później do chaty powrócili Bougi, Neel, Sikh i Mowgli. Cała czwórka miała na plecach spięte ze sobą gałęzie drzew, które to narąbali w pobliskim buszu.
- Jesteśmy, kochani - powiedział wesoło Bougi - Mamy dość drzewa na dzisiejszy wieczór. Ponoć ma być chłodny.
- Tak, też coś o tym słyszałem - potwierdził doktor Plumford, po czym spojrzał na Neela - A jak pan się czuje?
- Dziękuję, o wiele lepiej niż kilka dni temu, kiedy mnie pan ostatnio badał - odpowiedział mu mężczyzna.
- Rąbał maczetą jak prawdziwy siłacz - wtrącił Sikh.
- Poważnie? - uśmiechnął się lekarz - Tym lepiej, przyjacielu. Mowgli, mój chłopcze... Mam do ciebie prośbę. Czy mógłbyś może zabrać Meshuę na spacer? Ona musi dużo odpoczywać na świeżym powietrzu, a z kim lepiej odpocznie, jak nie z tobą?
Sama propozycja spędzenia czasu z Mowglim sprawiła dziewczynce wielką przyjemność, więc od razu zapomniała o tym, że do niedawna jeszcze miała pewien problem związany ze swoją niedawno przebytą chorobą.
- Zgodzisz się, Mowgli? - spytała Meshua, robiąc przy tym urocze oczy w kierunku chłopca.
Ten lekko się zarumienił na twarzy, po czym odpowiedział:
- Chętnie, jeśli mama pozwoli.
- Weź ją, kochanie - uśmiechnęła się Mari - Tylko nie chodźcie w głąb puszczy. Ja wiem, że masz w dżungli wielu przyjaciół, ale mimo wszystko masz tam też wrogów i... Sam rozumiesz.
- Spokojnie, mamo! - zawołała bardzo radośnie Meshua - Będziemy przed puszczą, w pobliżu miasta! Nic więc nam nie może grozić! Poza tym Mowgli będzie ze mną! Niby co mi się może stać?!
- Właśnie! Z Mowglim nic jej nie grozi - poparła ją Shanti.
W takiej sytuacji Mari, gdyby nawet miała jakieś wątpliwości, to zaraz by je straciła na rzecz argumentów przytoczonych przez swoich bliskich. Zaproponowała jednak, aby Sikh i Shanti też poszli na tę wycieczkę i przy okazji odpoczęli nieco od pracy, na co sobie w pełni zasłużyli, bo w końcu od rana pomagali w domu i przy rąbaniu drzewa. Dzieci z radością przystały na tę propozycję, także już po chwili cała czwórka wyszła z domu i ruszyła radośnie w kierunku rzeki płynącej niedaleko miasta. Oczywiście należy tu zauważyć, że tylko trójka z nich szła, ponieważ czwarta osoba w tym oto towarzystwie, to jest Meshua była niesiona na barana przez Mowgliego, co im obojgu bardzo zresztą odpowiadało. Mowgli lubił czuć się potrzebny swojej małej przyjaciółce, ona zaś uwielbiała tulić się do niego, chłonąć jego zapach oraz czuć bijące z jego osoby ciepło.
Gdy dzieci już wyszły, to doktor Plumford powiedział to, co zamierzał powiedzieć już na początku swojej wizyty, jednakże z powodu obecności Mowgliego i jego przyjaciół wolał zachować to na chwilę, kiedy ci znikną zajęci zabawą.
- Niestety, mam również bardzo nieprzyjemne wieści - rzekł - Pani brat nie czuje się najlepiej.
- Rao?! O nie! - jęknęła Mari - Co z nim? Nie wyzdrowiał?
- Wyzdrowiał, ale niestety jego organizm jest bardzo osłabiony tym, co go spotkało - wyjaśnił doktor - Pił ostatnio zbyt dużo, co znacznie osłabiło stan jego zdrowia. A do tego jeszcze ta malaria... Nie wiem, czy on z tego wyjdzie.
- O nie! Wielki Wisznu! - Mari była załamana tym, co to usłyszała - Mój brat! Mój biedny brat! Proszę, niech pan go ratuje, doktorze!
- Niestety, proszę pani. Ja robię co mogę, ale obawiam się, że niewiele mogę tutaj zdziałać - odpowiedział jej Plumford - Podaję mu kilka leków na wzmocnienie, ale biedak przeszedł ostatnio bardzo poważną chorobę, znaną powszechnie jako zawarł serca. To wszystko przez ten alkohol. Pił on zbyt wiele, a w dodatku w ogóle nie dba o siebie. Ja mu mogę pomóc, ale nic to nie pomoże, ponieważ pani brat stracił sens życia. Może wam się to wydać co najmniej straszne, ale... Nic nie możemy na to poradzić. Pani brat po tym, jak stracił dziecko, stracił również sens swego życia. On chce umrzeć.
Mari rozpłakała się jeszcze mocniej. Bougi odebrał od niej Ranjana, zaś Neel objął mocno do siebie swoją ukochaną i zapytał:
- Czy jest pan pewien tego, o czym pan mówi?
- Rao sam mi to powiedział - odparł Plumford - Nie wiem już, co mogę więcej dla niego zrobić. Zawał serca, który miał miejsce kilka dni temu, tak bardzo go osłabił, że już nie wstaje z łóżka.
- Muszę go zaraz zobaczyć! - zawołała Mari - Muszę go koniecznie zaraz zobaczyć!
- Wątpię, żeby Jumeraih cię wpuściła - odpowiedział jej smutno Neel - Ale zawsze można spróbować. Ojcze, pójdziesz z nami?
- Nie.
Bougi był stanowczy w tej sprawie. Zachowanie syna zraniło go bardzo mocno, a prócz tego dowiodło, że mężczyzna ten nigdy nie będzie w stanie przeciwstawić się swojej podłej żonie, od której w pełni się już uzależnił. Dla Bougiego było to godne potępienia, bo jaki człek mógł pozwolić na to, aby jego połowica nim pomiatała? Skoro na to pozwolił, to widocznie musi być tego wart.
- Ojcze, przecież to twój syn! - zawołała załamana Mari.
- To nie jest mój syn... Ja nie mam syna - odpowiedział jej z gniewem Bougi - Ten człowiek wyrzekł się nas dawno temu... Pokazał, ile znaczy dla niego rodzina. Niech więc teraz jego żona o niego dba. Jeżeli ty chcesz go odwiedzić, to nie będę ci tego zabraniał, ale ja tam nie pójdę.
- Ojcze, jak możesz?! - płakała kobieta.
Neel objął ją mocno do siebie i gładził uspokajająco jej włosy. Doktor zaś uznał, że jego obecność tu jest zbyteczna, więc pożegnał się i wyszedł.
- Zajmie się ojciec Ranjanem? - spytał Neel.
- Tak - odpowiedział jego teść - Wiecie, że zawsze chętnie nim zostanę.
- To dobrze. Chodźmy, Mari.
Małżonkowie poszli odwiedzić Rao. Jak przewidziało jedno z nich, Jumeraih nie była specjalnie zadowolona z ich obecności, jednak ostatecznie wpuściła oboje do domu i pozwoliła im na spotkanie ze swoim mężem. Jego widok przeraził Mari. Brat kobiety był bowiem blady jak trup i ledwie miał siłę mówić, a poruszanie ręką przychodziło mu z wielkim trudem. Malaria połączona z osłabieniem wywołanym częstym piciem, a do tego też jeszcze zawał serca sprawiły, że stał się wręcz kaleką na utrzymaniu żony, która nie ukrywała swego niezadowolenia z takiej sytuacji.
Neel i Mari porozmawiali z Rao tak długo, jak tylko zdołali, po czym wrócili do domu. Chcieli opowiedzieć Bougiego o wszystkim, ale ten nie chciał o tym słyszeć. Jedynie bardzo sprawne oko jego córki zauważyło, iż tak naprawdę mężczyzna strasznie cierpi z powodu choroby syna, lecz jego duma połączona z cierpieniem, jakie zadał im wszystkim Rao sprawiła, że nie umiał tego powiedzieć wprost.
Sytuacja ta trwała przez kilka następnych dni, aż w końcu przybiegł Ganshum przysłany przez doktora Plumfoda. Przyniósł on rodzinie okropne wieści.
- Pan doktor prosi was, abyście przyszli do domu pana Rao! - zawołał chłopiec przejętym tonem - On... On... On umiera...
Mari upuściła na ziemię kubek z mlekiem, który właśnie trzymała w dłoni. Biały płyn rozlał się po podłodze, a kobieta padła na kolana porażona tą wieścią niczym gromem z jasnego nieba.
- Nie... Nie!... NIE! Muszę go zobaczyć!
Neel pomógł jej szybko wstać na nogi, po czym zgodził się z nią.
- Musimy tam iść.
Popatrzył na Ganshuma i powiedział:
- Biegnij szybko nad rzekę za miasto! Tam są Mowgli z Meshuą, Shanti i Sikhem. Powiedz im, co się stało i sprowadź je do domu pana Rao.
- Dobrze, proszę pana! Już biegnę! - zawołał Ganshum, po czym ruszył szybko nad rzekę.
- Och! Jak ten chłopiec się zmienił pod wpływem doktora Plumforda - zauważył Neel.
- Widocznie każdy może się zmienić - uśmiechnęła się Mari, po czym spojrzała na Bougiego - Ojcze... Mój brat umiera... Chodź z nami.
- On tak umiera już od kilku lat. Nie zamierzam biegać do niego na każde jego skinienie - odburknął jej mężczyzna - Jeżeli chcecie, to możecie tam iść. Ja nie zamierzam tego robić.
Mari chciała coś powiedzieć ojcu, ale zbyt spieszyła się do spotkania z brata, dlatego poszła tam z mężem i Ranjanem (którego niosła na rękach). Weszli do domu, gdzie zastali załamaną Jumeraih płaczącą i siedzącą obok łóżka męża, który z kolei był jeszcze bladszy niż dawnej. Doktor Plumford stał przy nim i chował narzędzia do torby.
- Co z nim, panie doktorze? - spytała Mari.
- Niestety, to już agonia - odpowiedział lekarz - Dałem mu zastrzyk na wzmocnienie serca, ale to tylko lekkie opóźnienie nieuchronnego. Rao miał nadzieję, że jeszcze was zobaczy, zanim...
Jumeraih rozpłakała się jeszcze bardziej.
- Niech pan ją stąd zabierze, doktorze... Ona mnie denerwuje - warknął nagle Rao.
Jego żona spojrzała na niego zdumiona. Jeszcze nigdy jej mąż tak nie mówił ani do niej, ani też o niej. Wszak zawsze jej we wszystkim ustępował. Gdy nie chciała mieć przez kilka lat po ślubie dziecka, ustąpił jej, choć sam bardzo pragnął być ojcem. A gdy wreszcie dwa lata temu zdecydowała się na dziecko czując, że to może być dla niej ostatnia szansa oraz że dość się już nacieszyła swoją młodością i nadeszła pora, aby wypełnić obowiązek każdej kobiety i zostać matką, Rao ją po rękach całował, a gdy po wielu staraniach wreszcie się udało i zaszła w ciążę, to mąż bez wahania spełniał wszystkie jej zachcianki, choćby najbardziej zwariowane. A kiedy poroniła, to z wielką pokorą przyjmował wszelkie jej pretensje i wyzwiska i jeszcze dawał sobie wmówić, iż to on ponosi odpowiedzialność za to nieszczęście. I co? Teraz zaczął jej się przeciwstawiać? To było nie do pomyślenia!
Jumeraih chciała już coś powiedzieć, ale doktor spełnił szybko prośbę swego pacjenta, który został z bliskimi sam na sam.
- To już koniec, wiem to - powiedział smutno Rao - Cieszę się, że tu jesteście. Naprawdę bardzo się cieszę. Bez was umieranie nie byłoby wcale tak przyjemne.
- Umieranie jest dla ciebie przyjemne? - zapytała załamana Mari.
- Tak... Bo przynajmniej nie będę musiał więcej męczyć się z tą natrętną babą - odpowiedział jej brat, mając na myśli swoją żonę.
Widząc zdumioną minę na twarzy siostry parsknął śmiechem i rzekł:
- No co? Myśleliście, że ja nie widzę tego, jaka ona jest naprawdę? Ja to doskonale wiem i wiedziałem od dawna. Długo jednak myślałem, że ona się zmieni na lepsze. Liczyłem na to. Byłem spokojny, nie prowokowałem jej, a ona i tak była podła. Miałem nadzieję, że macierzyństwo ją odmieni, ale niestety nie dane mi było mieć córkę. Może to i lepiej. Nie nadaję się na ojca i moje żałosne życie jest tego najlepszym dowodem.
- Nie mów tak, proszę! Błagam cię! Nie mów tak, Rao! - płakała Mari załamanym głosem - To ona jest żałosna! To wszystko jej wina!
- Teraz to bez znaczenia - odpowiedział Rao - Pogodziłem się z tym. Prócz tego w jednym Jumeraih ma rację. To moja wina, że ona poroniła.
Gdy siostra chciała coś powiedzieć, przerwał jej ruchem dłoni.
- Tak, to moja wina. Moja, ponieważ pozwoliłem jej pić i szaleć, kiedy była brzemienna. Powinienem ją porządnie zbić i pokazać, że to ja jestem panem domu i ja tu rządzę. Nie umiałem tego zrobić, dlatego ona robiła, co tylko chciała, a nasza córeczka nie żyje. To wszystko jest moja wina. Mojej słabości wobec Jumeraih. Zasłużyłem na śmierć. Śiwa słusznie mnie teraz karze za moją głupotę.
- Nie! Błagam cię, braciszku! Nie mów tak! - łkała Mari - Zobaczysz, jeszcze wyzdrowiejesz i będziesz szczęśliwy! Możesz odejść od Jumeraih i spróbować żyć na nowo!
- Nie, siostro. Jest już za późno - odparł mężczyzna smutnym głosem - Doktor Plumford nie widzi żadnej nadziei na poprawę. Ja już muszę odejść. Kali na mnie czeka. Dobrze wszak, że pozwoliła mi pożegnać się z wami. Ranjan... Słodki malec. Dasz mi go na chwilę?
Mari podała bratu swego syna. Mężczyzna spojrzał na niego, po czym złożył mu na czole delikatny pocałunek.
- Bądź szczęśliwy, chłopcze - powiedział Rao, roniąc łzy - Obyś nigdy nie popełnił błędów swego wuja. Obyś był w życiu mądrzejszy ode mnie.
Następnie podał siostrze jej dziecko. Chwilę później do domu przybyli Mowli, Meshua, Shanti i Sikh w towarzystwie Ganshuma i Rikkiego. Rao bardzo ucieszył się na ich widok, po czym poprosił pierwszą dwójkę, żeby podeszła do niego. Gdy oboje uklękli przed jego łóżkiem, to położył im ręce na głowy i rzekł:
- Bądźcie szczęśliwi, moi kochani. Życzę wam, abyście już zawsze byli szczęśliwi. Obyście nigdy nie popełnili moich błędów i niechaj wam Śiwa błogosławi. Oby bogowie zawsze byli z wami.
Mowgli i Meshua patrzyli na niego ze łzami w oczach. Nie znali tak dobrze Rao jak Mari czy Neel, ale mimo wszystko jego agonia wywołała w nich naprawdę ogromny smutek.
Mężczyzna tymczasem pożegnał jeszcze czule Shanti i Sikha, którym podziękował za bycie dobrymi dziećmi swoich przybranych rodziców. Prócz tego pogłaskał on też po główce Rikkiego i rzekł:
- Teraz mógłbym odejść, ale do szczęścia brakuje mi jeszcze jednego.
- Może mnie?
Wszyscy spojrzeli w kierunku drzwi, w których stał Bougi. Starszy pan był wyraźnie przygnębiony, zaś jego oczy były wręcz czerwone. Widocznie również płakał, gdy tylko został sam.
- Ojcze... Cieszę się, że przyszedłeś - powiedział smutnym głosem.
- Witaj, synu - rzekł Bougi.
Starał się zachować poważny i spokojny ton, ale widać było aż nadto dobrze, że bardzo cierpi, choć próbuje za wszelką cenę ukryć.
- Ojcze... Cieszę się, że tu jesteś. A skoro tu przyszedłeś, to znaczy... To chyba znaczy... Ty mi... Ty mi wybaczyłeś, prawda?
Bougi patrzył na niego ponuro, po czym w końcu załamany podszedł do niego i ukląkł przy łóżku i złapał syna za dłoń.
- Tak! Na bogów, tak! Wybaczam ci! Ale czy ty mi wybaczysz, synu? Czy ty mi wybaczysz, że odsunąłem się od ciebie?
- Postąpiłeś słusznie... Nie mogłeś mi pomóc, ojcze... Nie mogłeś, bo ja sam nie chciałem sobie pomóc. Mam to, na co zasłużyłem.
- O nie! Nawet tak nie mów! - zawołał Bougi przerażonym głosem - Proszę, synu! Walcz! Spróbuj pokonać chorobę! Walcz do końca!
- Nie, ojcze... Gdyby nie umarło moje dziecko, to bym walczył. Ale już teraz nie chcę walczyć. Wolę odejść do niego, do mojej córeczki. Oby mi przebaczyła, że nie dałem jej zaznać życia na tym świecie. Oby tylko zdołała mi przebaczyć, bo sam sobie przebaczyć nie umiem.
Bougi ściskał dłoń syna, po czym rozpłakał się jak dziecko. Zbyt długo już dusił w sobie ten ból, który dławił jego serce. Teraz musiał dać mu upust i dlatego też płakał z rozpaczy porażony tym wszystkim, co się dzieje wokół niego. Nigdy nie przestał kochać swego syna i nigdy się go tak naprawdę nie wyrzekł, ale jego zachowanie doprowadziło do tego, że cierpiał straszliwe katusze. Próbował go zmienić, lecz wszelkie próby dokonania tego spełzły na niczym. Musiał się pogodzić z faktem, że jego syn pozwolił swojej żonie, aby ta go sobie podporządkowała i odsunęła od najbliższych. Ból ten był tak wielki, że aby go zagłuszyć Bougi myślał o synu w jak najgorszy sposób, jednak w głębi serca nigdy nie stracił nadziei na to, że zdoła się z nim jakoś pogodzić.
- Ojcze... siostro... - rzekł po chwili Rao.
Bougi i Mari nachylili się nad umierającym, a ten powiedział do nich niemalże szeptem:
- Gdy mnie zabraknie, Jumeraih wyrzuci was z domu i odda go swemu bratu. Już dawno to zapowiedziała i wiem, że niedługo tak się stanie. Być może pozwoli wam zaczekać do pogrzebu, jednak później... Później bądźcie na to gotowi. Ja już nie zdołam wam pomóc. Będziecie więc musieli opuścić Khanhiwarę. Ale wiedzcie, że ona wam za to zapłaci. Z pewnością zapłaci. Przygotowałem dla niej pewną niespodziankę, przez którą jeszcze gorzko zapłacze.
- Jaką niespodziankę - spytała Mari.
- Zobaczycie sami - uśmiechnął się figlarnie Rao - Nie umiałem się jej przeciwstawić za życia, więc zrobię to po śmierci. Zapłaci za śmierć naszego dziecka. Zapłaci... A wy... Bądźcie szczęśliwi. Kocham was... Kocham...
Nie zdołał dokończyć swej wypowiedzi, ponieważ chwilę potem jęknął, złapał się za serce i opadł bez ducha na swoje posłanie.
- Nie! Nie! NIE! Rao, nie umieraj! Nie! - płakała zrozpaczona Mari.
- Doktorze! Doktorze, pomocy! - krzyczał Bougi.
Po chwili do pokoju wpadli Julien Plumford i Jumeraih. Kobieta była zapłakała oraz załamana, zaś lekarz zasmucony, choć starał się zachowywać spokój. Szybko zbadał puls Rao, jednak nic to nie dało, gdyż chwilę później spojrzał zasmuconym wzrokiem na Mari i jej bliskich, mówiąc:
- Przykro mi... To już koniec. On odszedł.
Mari rozpłakała się jeszcze mocniej i wpadła w objęcia Neela. Bougi wziął w objęcia Ranjana, który także zaczął płakać. Dziadek próbował jakoś uspokoić maleństwo, ale niestety bezskutecznie. Shanti wtuliła się mocno w Sikha, a Meshua w Mowgliego. Obie dziewczynki płakały zrozpaczone, zaś chłopcy czule je obejmowali i starali się być silni, chociaż po ich policzkach także ciekły wręcz strumienie łez. Najgłośniej jednak zawodziła Jumeraih, która dopiero teraz zrozumiała, jak bardzo bliski był jej mąż. Jedynie doktor, Ganshum i Rikki nie płakali, choć i ich serca również rozdzierał potworny ból.
- Mój biedny Rao... Mój kochany Rao... - łkała Jumeraih, dotykając zrozpaczona dłoni zmarłego męża - Mój biedaku... Mój kochany biedaku. Dlaczego mnie opuściłeś?! Dlaczego?! Co ja teraz bez ciebie pocznę?! Co ja zrobię?! Co zrobię?!
Bougi i Neel doskonale wiedzieli, że w jej rozpaczy jest wiele przesady, bo przecież nie umiała szanować męża za jego życia, a teraz nagle okazuje się, iż był jej tak bliski, ale tylko dlatego, że go straciła. Sami nie wiedzieli, co mają o tym wszystkim myśleć.
Jumeraih tymczasem spojrzała na nich z furią i krzyknęła:
- Wynoście się stąd! Precz! Wynocha z mojego domu! Wy wszyscy! I ty także, ty... Ty zakłamany doktorze! To nic nie warte szczenię mojej bratowej umiałeś ocalić, ale mojego męża już nie! Wynoś się razem z nimi! PRECZ! Idźcie wszyscy precz! Zostawcie mnie samą!
Następnie upadła głową na pierś zmarłego męża i jeszcze bardziej się rozpłakała.
- Chyba lepiej będzie, jak już pójdziemy - rzekł Plumford.
Pozostali uznali, że ma on słuszność, dlatego też wyszli zostawiając tę żałosną kreaturę samą z jej własnym cierpieniem, którym wyraźnie karmiła się niczym małpa owocami.
Śmierć krewniaka
W ciągu najbliższego miesiąca Meshua oraz Neel, podobnie jak i inni do niedawna chorzy na febrę ludzie powoli zaczęli powracać do zdrowia. Neel, jako iż był dorosły o wiele szybciej odzyskał siły i gdy już odzyskał je całkowicie, to zaczął razem z Mari oraz Bougim pracować i pomagać przy obowiązkach domowych. Inaczej nieco sprawa się miała z Meshuą, która będąc dzieckiem dość powoli odzyskiwała wszystkie siły, dlatego też Mari nie chciała, aby dziewczynka pomagała jej w noszeniu wody czy gotowaniu obiadu póki w pełni nie wyzdrowieje.
- Musisz odpoczywać i odzyskiwać wszystkie siły, kochanie - mówiła do niej czule i z wyrozumiałością.
Oczywiście biedna Meshua nie czuła się z tego powodu dobrze. Wręcz przeciwnie, uważała, że z powodu tego, iż jest wciąż osłabiona po chorobie wszyscy traktują ją jak gorszą i nieprzydatną, co doprowadzało ją chwilami do rozpaczy. Zwierzyła się z tego Shanti, która jednak poparła zdanie Mari w tej sprawie.
- Uważam, że niepotrzebnie tak się tym wszystkim przejmujesz, moja droga - powiedziała jej przyjaciółka - Ty nie jesteś wcale gorsza, a jedynie słabsza i musisz dłużej odzyskiwać siły niż pan Neel.
- Ale ja chcę pomagać mamie! Ja chcę być wam użyteczna! - płakała zrozpaczona Meshua.
Rikki, chociaż nie znał języka ludzi, to jednak doskonale wiedział, że jego opiekunka cierpi, dlatego załamany podszedł do niej, piszcząc przy tym delikatnie. Miał nadzieję, że choć w ten sposób będzie mógł jakoś podnieść dziewczynkę na duchu. Biedny ichneumon nie mógł zbyt wiele zrobić, ale jego obecność pomogła Meshui, która otarła lekko łzy piąstką, uśmiechnęła się do niego czule i wzięła go na kolana.
- Och, Rikki... Jesteś taki kochany, że mi pomagasz - powiedziała w hindi, dopiero po chwili się orientując, iż jej przyjaciel tego języka nie zna.
- Proszę cię, Meshua. Nie płacz i nie smuć się tak - pocieszała ją Shanti, klepiąc ją lekko po ramieniu - O wiele szybciej odzyskasz zdrowie i o wiele szybciej będziesz mogła pomagać swojej mamie, jeżeli tylko będziesz dużo odpoczywać.
- A najlepiej to zrobisz, jeżeli będziesz dużo przebywać na świeżym powietrzu - rzekł doktor Plumford, który właśnie wszedł do domku.
Przyszedł on zbadać Meshuę, żeby się upewnić, iż z dziewczynką jest już wszystko w porządku.
- O! Pan doktor! - zawołała radośnie Meshua - Tak się cieszę, że pana widzę!
- A ja się cieszę, że widzę ciebie - odparł Plumford, po czym położył na ziemi torbę lekarską.
Chwilę później wyjął on z niej kilka narzędzi i zaczął z ich pomocą dokładnie badać dziewczynkę. Obecnie w domu Shanti, Rikki oraz Mari z Ranjanem na rękach obserwowali całą tę sytuację.
- I jak, panie doktorze? - spytała Mari - Czy wszystko z nią dobrze?
- Oczywiście, że tak - powiedział lekarz, uśmiechając się - Panienka Meshua wraca do zdrowia, wszystko jest już na dobrej drodze, aby niedługo znowu mogła żyć tak, jak żyła dawniej. Musi jednak odpoczywać, a przede wszystkim na świeżym powietrzu.
- Czy to aby bezpieczne, doktorze? - zaniepokoiła się Mari.
- Ależ oczywiście - odpowiedział lekarz - Choroba już ją opuściła, więc nic nie stoi na przeszkodzie temu, aby wychodziła z domu, a wręcz jest to wskazane do pełnego powrotu do zdrowia.
- A widzisz, Meshua? Mówiłam ci, że będzie dobrze - zaśmiała się do niej radośnie Shanti, bardzo zadowolona ze słów doktora.
Chwilę później do chaty powrócili Bougi, Neel, Sikh i Mowgli. Cała czwórka miała na plecach spięte ze sobą gałęzie drzew, które to narąbali w pobliskim buszu.
- Jesteśmy, kochani - powiedział wesoło Bougi - Mamy dość drzewa na dzisiejszy wieczór. Ponoć ma być chłodny.
- Tak, też coś o tym słyszałem - potwierdził doktor Plumford, po czym spojrzał na Neela - A jak pan się czuje?
- Dziękuję, o wiele lepiej niż kilka dni temu, kiedy mnie pan ostatnio badał - odpowiedział mu mężczyzna.
- Rąbał maczetą jak prawdziwy siłacz - wtrącił Sikh.
- Poważnie? - uśmiechnął się lekarz - Tym lepiej, przyjacielu. Mowgli, mój chłopcze... Mam do ciebie prośbę. Czy mógłbyś może zabrać Meshuę na spacer? Ona musi dużo odpoczywać na świeżym powietrzu, a z kim lepiej odpocznie, jak nie z tobą?
Sama propozycja spędzenia czasu z Mowglim sprawiła dziewczynce wielką przyjemność, więc od razu zapomniała o tym, że do niedawna jeszcze miała pewien problem związany ze swoją niedawno przebytą chorobą.
- Zgodzisz się, Mowgli? - spytała Meshua, robiąc przy tym urocze oczy w kierunku chłopca.
Ten lekko się zarumienił na twarzy, po czym odpowiedział:
- Chętnie, jeśli mama pozwoli.
- Weź ją, kochanie - uśmiechnęła się Mari - Tylko nie chodźcie w głąb puszczy. Ja wiem, że masz w dżungli wielu przyjaciół, ale mimo wszystko masz tam też wrogów i... Sam rozumiesz.
- Spokojnie, mamo! - zawołała bardzo radośnie Meshua - Będziemy przed puszczą, w pobliżu miasta! Nic więc nam nie może grozić! Poza tym Mowgli będzie ze mną! Niby co mi się może stać?!
- Właśnie! Z Mowglim nic jej nie grozi - poparła ją Shanti.
W takiej sytuacji Mari, gdyby nawet miała jakieś wątpliwości, to zaraz by je straciła na rzecz argumentów przytoczonych przez swoich bliskich. Zaproponowała jednak, aby Sikh i Shanti też poszli na tę wycieczkę i przy okazji odpoczęli nieco od pracy, na co sobie w pełni zasłużyli, bo w końcu od rana pomagali w domu i przy rąbaniu drzewa. Dzieci z radością przystały na tę propozycję, także już po chwili cała czwórka wyszła z domu i ruszyła radośnie w kierunku rzeki płynącej niedaleko miasta. Oczywiście należy tu zauważyć, że tylko trójka z nich szła, ponieważ czwarta osoba w tym oto towarzystwie, to jest Meshua była niesiona na barana przez Mowgliego, co im obojgu bardzo zresztą odpowiadało. Mowgli lubił czuć się potrzebny swojej małej przyjaciółce, ona zaś uwielbiała tulić się do niego, chłonąć jego zapach oraz czuć bijące z jego osoby ciepło.
Gdy dzieci już wyszły, to doktor Plumford powiedział to, co zamierzał powiedzieć już na początku swojej wizyty, jednakże z powodu obecności Mowgliego i jego przyjaciół wolał zachować to na chwilę, kiedy ci znikną zajęci zabawą.
- Niestety, mam również bardzo nieprzyjemne wieści - rzekł - Pani brat nie czuje się najlepiej.
- Rao?! O nie! - jęknęła Mari - Co z nim? Nie wyzdrowiał?
- Wyzdrowiał, ale niestety jego organizm jest bardzo osłabiony tym, co go spotkało - wyjaśnił doktor - Pił ostatnio zbyt dużo, co znacznie osłabiło stan jego zdrowia. A do tego jeszcze ta malaria... Nie wiem, czy on z tego wyjdzie.
- O nie! Wielki Wisznu! - Mari była załamana tym, co to usłyszała - Mój brat! Mój biedny brat! Proszę, niech pan go ratuje, doktorze!
- Niestety, proszę pani. Ja robię co mogę, ale obawiam się, że niewiele mogę tutaj zdziałać - odpowiedział jej Plumford - Podaję mu kilka leków na wzmocnienie, ale biedak przeszedł ostatnio bardzo poważną chorobę, znaną powszechnie jako zawarł serca. To wszystko przez ten alkohol. Pił on zbyt wiele, a w dodatku w ogóle nie dba o siebie. Ja mu mogę pomóc, ale nic to nie pomoże, ponieważ pani brat stracił sens życia. Może wam się to wydać co najmniej straszne, ale... Nic nie możemy na to poradzić. Pani brat po tym, jak stracił dziecko, stracił również sens swego życia. On chce umrzeć.
Mari rozpłakała się jeszcze mocniej. Bougi odebrał od niej Ranjana, zaś Neel objął mocno do siebie swoją ukochaną i zapytał:
- Czy jest pan pewien tego, o czym pan mówi?
- Rao sam mi to powiedział - odparł Plumford - Nie wiem już, co mogę więcej dla niego zrobić. Zawał serca, który miał miejsce kilka dni temu, tak bardzo go osłabił, że już nie wstaje z łóżka.
- Muszę go zaraz zobaczyć! - zawołała Mari - Muszę go koniecznie zaraz zobaczyć!
- Wątpię, żeby Jumeraih cię wpuściła - odpowiedział jej smutno Neel - Ale zawsze można spróbować. Ojcze, pójdziesz z nami?
- Nie.
Bougi był stanowczy w tej sprawie. Zachowanie syna zraniło go bardzo mocno, a prócz tego dowiodło, że mężczyzna ten nigdy nie będzie w stanie przeciwstawić się swojej podłej żonie, od której w pełni się już uzależnił. Dla Bougiego było to godne potępienia, bo jaki człek mógł pozwolić na to, aby jego połowica nim pomiatała? Skoro na to pozwolił, to widocznie musi być tego wart.
- Ojcze, przecież to twój syn! - zawołała załamana Mari.
- To nie jest mój syn... Ja nie mam syna - odpowiedział jej z gniewem Bougi - Ten człowiek wyrzekł się nas dawno temu... Pokazał, ile znaczy dla niego rodzina. Niech więc teraz jego żona o niego dba. Jeżeli ty chcesz go odwiedzić, to nie będę ci tego zabraniał, ale ja tam nie pójdę.
- Ojcze, jak możesz?! - płakała kobieta.
Neel objął ją mocno do siebie i gładził uspokajająco jej włosy. Doktor zaś uznał, że jego obecność tu jest zbyteczna, więc pożegnał się i wyszedł.
- Zajmie się ojciec Ranjanem? - spytał Neel.
- Tak - odpowiedział jego teść - Wiecie, że zawsze chętnie nim zostanę.
- To dobrze. Chodźmy, Mari.
Małżonkowie poszli odwiedzić Rao. Jak przewidziało jedno z nich, Jumeraih nie była specjalnie zadowolona z ich obecności, jednak ostatecznie wpuściła oboje do domu i pozwoliła im na spotkanie ze swoim mężem. Jego widok przeraził Mari. Brat kobiety był bowiem blady jak trup i ledwie miał siłę mówić, a poruszanie ręką przychodziło mu z wielkim trudem. Malaria połączona z osłabieniem wywołanym częstym piciem, a do tego też jeszcze zawał serca sprawiły, że stał się wręcz kaleką na utrzymaniu żony, która nie ukrywała swego niezadowolenia z takiej sytuacji.
Neel i Mari porozmawiali z Rao tak długo, jak tylko zdołali, po czym wrócili do domu. Chcieli opowiedzieć Bougiego o wszystkim, ale ten nie chciał o tym słyszeć. Jedynie bardzo sprawne oko jego córki zauważyło, iż tak naprawdę mężczyzna strasznie cierpi z powodu choroby syna, lecz jego duma połączona z cierpieniem, jakie zadał im wszystkim Rao sprawiła, że nie umiał tego powiedzieć wprost.
Sytuacja ta trwała przez kilka następnych dni, aż w końcu przybiegł Ganshum przysłany przez doktora Plumfoda. Przyniósł on rodzinie okropne wieści.
- Pan doktor prosi was, abyście przyszli do domu pana Rao! - zawołał chłopiec przejętym tonem - On... On... On umiera...
Mari upuściła na ziemię kubek z mlekiem, który właśnie trzymała w dłoni. Biały płyn rozlał się po podłodze, a kobieta padła na kolana porażona tą wieścią niczym gromem z jasnego nieba.
- Nie... Nie!... NIE! Muszę go zobaczyć!
Neel pomógł jej szybko wstać na nogi, po czym zgodził się z nią.
- Musimy tam iść.
Popatrzył na Ganshuma i powiedział:
- Biegnij szybko nad rzekę za miasto! Tam są Mowgli z Meshuą, Shanti i Sikhem. Powiedz im, co się stało i sprowadź je do domu pana Rao.
- Dobrze, proszę pana! Już biegnę! - zawołał Ganshum, po czym ruszył szybko nad rzekę.
- Och! Jak ten chłopiec się zmienił pod wpływem doktora Plumforda - zauważył Neel.
- Widocznie każdy może się zmienić - uśmiechnęła się Mari, po czym spojrzała na Bougiego - Ojcze... Mój brat umiera... Chodź z nami.
- On tak umiera już od kilku lat. Nie zamierzam biegać do niego na każde jego skinienie - odburknął jej mężczyzna - Jeżeli chcecie, to możecie tam iść. Ja nie zamierzam tego robić.
Mari chciała coś powiedzieć ojcu, ale zbyt spieszyła się do spotkania z brata, dlatego poszła tam z mężem i Ranjanem (którego niosła na rękach). Weszli do domu, gdzie zastali załamaną Jumeraih płaczącą i siedzącą obok łóżka męża, który z kolei był jeszcze bladszy niż dawnej. Doktor Plumford stał przy nim i chował narzędzia do torby.
- Co z nim, panie doktorze? - spytała Mari.
- Niestety, to już agonia - odpowiedział lekarz - Dałem mu zastrzyk na wzmocnienie serca, ale to tylko lekkie opóźnienie nieuchronnego. Rao miał nadzieję, że jeszcze was zobaczy, zanim...
Jumeraih rozpłakała się jeszcze bardziej.
- Niech pan ją stąd zabierze, doktorze... Ona mnie denerwuje - warknął nagle Rao.
Jego żona spojrzała na niego zdumiona. Jeszcze nigdy jej mąż tak nie mówił ani do niej, ani też o niej. Wszak zawsze jej we wszystkim ustępował. Gdy nie chciała mieć przez kilka lat po ślubie dziecka, ustąpił jej, choć sam bardzo pragnął być ojcem. A gdy wreszcie dwa lata temu zdecydowała się na dziecko czując, że to może być dla niej ostatnia szansa oraz że dość się już nacieszyła swoją młodością i nadeszła pora, aby wypełnić obowiązek każdej kobiety i zostać matką, Rao ją po rękach całował, a gdy po wielu staraniach wreszcie się udało i zaszła w ciążę, to mąż bez wahania spełniał wszystkie jej zachcianki, choćby najbardziej zwariowane. A kiedy poroniła, to z wielką pokorą przyjmował wszelkie jej pretensje i wyzwiska i jeszcze dawał sobie wmówić, iż to on ponosi odpowiedzialność za to nieszczęście. I co? Teraz zaczął jej się przeciwstawiać? To było nie do pomyślenia!
Jumeraih chciała już coś powiedzieć, ale doktor spełnił szybko prośbę swego pacjenta, który został z bliskimi sam na sam.
- To już koniec, wiem to - powiedział smutno Rao - Cieszę się, że tu jesteście. Naprawdę bardzo się cieszę. Bez was umieranie nie byłoby wcale tak przyjemne.
- Umieranie jest dla ciebie przyjemne? - zapytała załamana Mari.
- Tak... Bo przynajmniej nie będę musiał więcej męczyć się z tą natrętną babą - odpowiedział jej brat, mając na myśli swoją żonę.
Widząc zdumioną minę na twarzy siostry parsknął śmiechem i rzekł:
- No co? Myśleliście, że ja nie widzę tego, jaka ona jest naprawdę? Ja to doskonale wiem i wiedziałem od dawna. Długo jednak myślałem, że ona się zmieni na lepsze. Liczyłem na to. Byłem spokojny, nie prowokowałem jej, a ona i tak była podła. Miałem nadzieję, że macierzyństwo ją odmieni, ale niestety nie dane mi było mieć córkę. Może to i lepiej. Nie nadaję się na ojca i moje żałosne życie jest tego najlepszym dowodem.
- Nie mów tak, proszę! Błagam cię! Nie mów tak, Rao! - płakała Mari załamanym głosem - To ona jest żałosna! To wszystko jej wina!
- Teraz to bez znaczenia - odpowiedział Rao - Pogodziłem się z tym. Prócz tego w jednym Jumeraih ma rację. To moja wina, że ona poroniła.
Gdy siostra chciała coś powiedzieć, przerwał jej ruchem dłoni.
- Tak, to moja wina. Moja, ponieważ pozwoliłem jej pić i szaleć, kiedy była brzemienna. Powinienem ją porządnie zbić i pokazać, że to ja jestem panem domu i ja tu rządzę. Nie umiałem tego zrobić, dlatego ona robiła, co tylko chciała, a nasza córeczka nie żyje. To wszystko jest moja wina. Mojej słabości wobec Jumeraih. Zasłużyłem na śmierć. Śiwa słusznie mnie teraz karze za moją głupotę.
- Nie! Błagam cię, braciszku! Nie mów tak! - łkała Mari - Zobaczysz, jeszcze wyzdrowiejesz i będziesz szczęśliwy! Możesz odejść od Jumeraih i spróbować żyć na nowo!
- Nie, siostro. Jest już za późno - odparł mężczyzna smutnym głosem - Doktor Plumford nie widzi żadnej nadziei na poprawę. Ja już muszę odejść. Kali na mnie czeka. Dobrze wszak, że pozwoliła mi pożegnać się z wami. Ranjan... Słodki malec. Dasz mi go na chwilę?
Mari podała bratu swego syna. Mężczyzna spojrzał na niego, po czym złożył mu na czole delikatny pocałunek.
- Bądź szczęśliwy, chłopcze - powiedział Rao, roniąc łzy - Obyś nigdy nie popełnił błędów swego wuja. Obyś był w życiu mądrzejszy ode mnie.
Następnie podał siostrze jej dziecko. Chwilę później do domu przybyli Mowli, Meshua, Shanti i Sikh w towarzystwie Ganshuma i Rikkiego. Rao bardzo ucieszył się na ich widok, po czym poprosił pierwszą dwójkę, żeby podeszła do niego. Gdy oboje uklękli przed jego łóżkiem, to położył im ręce na głowy i rzekł:
- Bądźcie szczęśliwi, moi kochani. Życzę wam, abyście już zawsze byli szczęśliwi. Obyście nigdy nie popełnili moich błędów i niechaj wam Śiwa błogosławi. Oby bogowie zawsze byli z wami.
Mowgli i Meshua patrzyli na niego ze łzami w oczach. Nie znali tak dobrze Rao jak Mari czy Neel, ale mimo wszystko jego agonia wywołała w nich naprawdę ogromny smutek.
Mężczyzna tymczasem pożegnał jeszcze czule Shanti i Sikha, którym podziękował za bycie dobrymi dziećmi swoich przybranych rodziców. Prócz tego pogłaskał on też po główce Rikkiego i rzekł:
- Teraz mógłbym odejść, ale do szczęścia brakuje mi jeszcze jednego.
- Może mnie?
Wszyscy spojrzeli w kierunku drzwi, w których stał Bougi. Starszy pan był wyraźnie przygnębiony, zaś jego oczy były wręcz czerwone. Widocznie również płakał, gdy tylko został sam.
- Ojcze... Cieszę się, że przyszedłeś - powiedział smutnym głosem.
- Witaj, synu - rzekł Bougi.
Starał się zachować poważny i spokojny ton, ale widać było aż nadto dobrze, że bardzo cierpi, choć próbuje za wszelką cenę ukryć.
- Ojcze... Cieszę się, że tu jesteś. A skoro tu przyszedłeś, to znaczy... To chyba znaczy... Ty mi... Ty mi wybaczyłeś, prawda?
Bougi patrzył na niego ponuro, po czym w końcu załamany podszedł do niego i ukląkł przy łóżku i złapał syna za dłoń.
- Tak! Na bogów, tak! Wybaczam ci! Ale czy ty mi wybaczysz, synu? Czy ty mi wybaczysz, że odsunąłem się od ciebie?
- Postąpiłeś słusznie... Nie mogłeś mi pomóc, ojcze... Nie mogłeś, bo ja sam nie chciałem sobie pomóc. Mam to, na co zasłużyłem.
- O nie! Nawet tak nie mów! - zawołał Bougi przerażonym głosem - Proszę, synu! Walcz! Spróbuj pokonać chorobę! Walcz do końca!
- Nie, ojcze... Gdyby nie umarło moje dziecko, to bym walczył. Ale już teraz nie chcę walczyć. Wolę odejść do niego, do mojej córeczki. Oby mi przebaczyła, że nie dałem jej zaznać życia na tym świecie. Oby tylko zdołała mi przebaczyć, bo sam sobie przebaczyć nie umiem.
Bougi ściskał dłoń syna, po czym rozpłakał się jak dziecko. Zbyt długo już dusił w sobie ten ból, który dławił jego serce. Teraz musiał dać mu upust i dlatego też płakał z rozpaczy porażony tym wszystkim, co się dzieje wokół niego. Nigdy nie przestał kochać swego syna i nigdy się go tak naprawdę nie wyrzekł, ale jego zachowanie doprowadziło do tego, że cierpiał straszliwe katusze. Próbował go zmienić, lecz wszelkie próby dokonania tego spełzły na niczym. Musiał się pogodzić z faktem, że jego syn pozwolił swojej żonie, aby ta go sobie podporządkowała i odsunęła od najbliższych. Ból ten był tak wielki, że aby go zagłuszyć Bougi myślał o synu w jak najgorszy sposób, jednak w głębi serca nigdy nie stracił nadziei na to, że zdoła się z nim jakoś pogodzić.
- Ojcze... siostro... - rzekł po chwili Rao.
Bougi i Mari nachylili się nad umierającym, a ten powiedział do nich niemalże szeptem:
- Gdy mnie zabraknie, Jumeraih wyrzuci was z domu i odda go swemu bratu. Już dawno to zapowiedziała i wiem, że niedługo tak się stanie. Być może pozwoli wam zaczekać do pogrzebu, jednak później... Później bądźcie na to gotowi. Ja już nie zdołam wam pomóc. Będziecie więc musieli opuścić Khanhiwarę. Ale wiedzcie, że ona wam za to zapłaci. Z pewnością zapłaci. Przygotowałem dla niej pewną niespodziankę, przez którą jeszcze gorzko zapłacze.
- Jaką niespodziankę - spytała Mari.
- Zobaczycie sami - uśmiechnął się figlarnie Rao - Nie umiałem się jej przeciwstawić za życia, więc zrobię to po śmierci. Zapłaci za śmierć naszego dziecka. Zapłaci... A wy... Bądźcie szczęśliwi. Kocham was... Kocham...
Nie zdołał dokończyć swej wypowiedzi, ponieważ chwilę potem jęknął, złapał się za serce i opadł bez ducha na swoje posłanie.
- Nie! Nie! NIE! Rao, nie umieraj! Nie! - płakała zrozpaczona Mari.
- Doktorze! Doktorze, pomocy! - krzyczał Bougi.
Po chwili do pokoju wpadli Julien Plumford i Jumeraih. Kobieta była zapłakała oraz załamana, zaś lekarz zasmucony, choć starał się zachowywać spokój. Szybko zbadał puls Rao, jednak nic to nie dało, gdyż chwilę później spojrzał zasmuconym wzrokiem na Mari i jej bliskich, mówiąc:
- Przykro mi... To już koniec. On odszedł.
Mari rozpłakała się jeszcze mocniej i wpadła w objęcia Neela. Bougi wziął w objęcia Ranjana, który także zaczął płakać. Dziadek próbował jakoś uspokoić maleństwo, ale niestety bezskutecznie. Shanti wtuliła się mocno w Sikha, a Meshua w Mowgliego. Obie dziewczynki płakały zrozpaczone, zaś chłopcy czule je obejmowali i starali się być silni, chociaż po ich policzkach także ciekły wręcz strumienie łez. Najgłośniej jednak zawodziła Jumeraih, która dopiero teraz zrozumiała, jak bardzo bliski był jej mąż. Jedynie doktor, Ganshum i Rikki nie płakali, choć i ich serca również rozdzierał potworny ból.
- Mój biedny Rao... Mój kochany Rao... - łkała Jumeraih, dotykając zrozpaczona dłoni zmarłego męża - Mój biedaku... Mój kochany biedaku. Dlaczego mnie opuściłeś?! Dlaczego?! Co ja teraz bez ciebie pocznę?! Co ja zrobię?! Co zrobię?!
Bougi i Neel doskonale wiedzieli, że w jej rozpaczy jest wiele przesady, bo przecież nie umiała szanować męża za jego życia, a teraz nagle okazuje się, iż był jej tak bliski, ale tylko dlatego, że go straciła. Sami nie wiedzieli, co mają o tym wszystkim myśleć.
Jumeraih tymczasem spojrzała na nich z furią i krzyknęła:
- Wynoście się stąd! Precz! Wynocha z mojego domu! Wy wszyscy! I ty także, ty... Ty zakłamany doktorze! To nic nie warte szczenię mojej bratowej umiałeś ocalić, ale mojego męża już nie! Wynoś się razem z nimi! PRECZ! Idźcie wszyscy precz! Zostawcie mnie samą!
Następnie upadła głową na pierś zmarłego męża i jeszcze bardziej się rozpłakała.
- Chyba lepiej będzie, jak już pójdziemy - rzekł Plumford.
Pozostali uznali, że ma on słuszność, dlatego też wyszli zostawiając tę żałosną kreaturę samą z jej własnym cierpieniem, którym wyraźnie karmiła się niczym małpa owocami.
Rozdział 060
Rozdział LX
Zemsta Ahmada
Tak, to była niestety sama prawda. Podstępny Ahmad uciekł spod straży Anglików i dotarł do domu rodziców Meshui, po czym wziął do niewoli wszystkich jego mieszkańców, którzy akurat byli na miejscu. Z ich pomocą zamierzał schwytać obiekt swojej nienawiści, czyli Mowgliego. Jednakże, aby w pełni móc zrozumieć całą tę historię, musimy cofnąć się w czasie do chwili, w której to wszystko się zaczęło.
Był piękny i bardzo słoneczny poranek. Nikt nie przeczuwał tego, że właśnie nadchodzi najgorsze. Wszyscy byli spokojni, a także radośnie. Mieli w końcu ku temu powodu. Buntownicy Ahmada zostali rozbici w perzynę, a przyniesiona przez niego zaraza została pokonana przez doktora Plumforda, któremu wszak pomógł w tym dzielny Mowgli. Jego imię było chwalone i powtarzane przez wszystkich (a w każdym razie przez prawie wszystkich) mieszkańców Khanhiwary z szacunkiem należącym się bohaterowi.
Było jednak jeszcze jedno imię powtarzane przez ludzi żyjących w tym mieście, ale to powtarzali ludzie z lękiem oraz nienawiścią. Było to imię Ahmad należącego do tego okrutnego człowieka, który w taki sposób kochał swój kraj, że był gotowy wymordować nawet własnych rodaków za to tylko, iż uznał ich za zdrajców, ponieważ zamiast zabijać razem z nich wszystkich Anglików, jakich tylko zobaczą, woleli żyć z nimi w zgodzie. Choć w całych Indiach byli ludzie pochwalający czyny dawnego radży, ale więcej od nich było takich, którzy uważali go za szaleńca i modlili się do Śiwy i Wisznu, aby Kali już na zawsze pochłonęła jego duszę.
To życzenie byli gotowi spełnić Anglicy pułkownika Brydona. Ich dowódca postanowił jednak, aby cała sprawa miała charakter jak najbardziej praworządny, dlatego także przeprowadził proces tego niegodziwca. Ahmad nawet się nie bronił. Mówił wprost, jakie miał zamiary wobec nich, a prócz tego dowodził, że zrobił to wszystko dla dobra swojej ojczyzny, którą rodacy pułkownika podbili.
- Każdy Anglik w Indiach jest wrogiem naszej wolności, więc moim zadaniem było wymordowanie was wszystkich! - krzyczał na procesie - Nie myślcie więc sobie, że żałuję moich czynów! Wręcz przeciwnie, ja jedynie tego żałuję, że nie mogłem was zabić więcej! Zasługujecie na śmierć! Niech was wszystkich Kali pochłonie!
Pułkownik natychmiast kazał łotra uciszyć. Jeden z żołnierzy zatem uderzył Ahmada w twarz, po czym, gdy ten zamilkł, Brydon przemówił:
- Ahmadzie... Jesteś zwykłym buntownikiem, który wystąpił przeciwko władzy Jej Królewskiej Mości Wiktorii, królowej Anglii i cesarzowej Indii. Nie czujesz przy tym ani trochę skruchy. Byłeś gotować mordować nawet własnych rodaków w imię swoich chorych ideologii. Nie zasługujesz zatem na miłosierdzie. Możesz się jednak bronić. Masz do tego prawo.
Ahmad spojrzał z nienawiścią na pułkownika i rzekł:
- Cokolwiek bym nie powiedział, już nic mnie nie ocali. Chcecie mojej głowy, a więc ją dostaniecie. Ja jednak nie będę skamlał o litości jak jakiś nędzny pies. Nie dam wam tej satysfakcji. Chcecie mnie zabić, więc zabijcie, ale dajcie spokój z tym waszym procesem. Przecież i tak z góry ustaliliście, jaki wyrok wydacie!
Pułkownik wysłuchał uważnie swojego więźnia, po czym westchnął głęboko i powiedział:
- A zatem ogłaszam wszem i wobec, że za twój podły bunt przeciwko Jej Królewskiej Mości, za wielokrotne morderstwa oraz próby zabójstwa, za rozsiewanie zarazy mającej na celu zabicie wielu ludzi, skazuję cię na śmierć przez rozstrzelanie. Wyrok zostanie wykonany następnego dnia w południe. Niech Bóg ulituje się nad twoją duszą, ponieważ my litości okazać ci nie możemy.
Zgodnie z wyrokiem Ahmad został wrzucony do lochu, gdzie miał on czekać na śmierć. Następnego dnia strażnicy wyprowadzili go z jego celi, aby poprowadzić ku miejscu jego kaźni. Niestety, nikt nie przewidział tego, co się stanie potem. A o to, co się stało.
- Auu... Jak boli... Strasznie boli! - jęknął więzień, padając na kolana i sycząc z bólu.
Strażnicy pochylili się nad nimi, aby mu pomóc, ale wtedy on uderzył jednego z nich w twarz pięścią między oczy, ogłuszając go, zaś drugiego zdzielił prosto w brzuch, a następnie w kark. Normalne bez wahania by ich zabił, jednak teraz nie miał na to czasu. Szybko zabrał strażnikom klucze do swoich kajdan i zdjął je z siebie. Następnie zabrał rewolwer jednemu z nich. Co miał teraz zrobić, doskonale wiedział. Musiał się zemścić na tym podłym chłopaczku, który odebrał mu syna, jego jedyną pociechę, potomka oraz dziedzica nie tylko krwi, ale i misji, jaką chciał mu powierzyć. Teraz Sabu nie żył, więc dziedziczenie tej jakże szlachetnej misji, jaką było wyplenienie z Indii tej zarazy, jaką byli Anglicy nie miał kto przejąć. Ahmad musiał więc wymierzyć za to karę sprawcy tej tragedii, czyli Mowgliemu. Musiał go odnaleźć i zabić.
Ponieważ koszary znajdowały się w jego dawnym pałacu, to Ahmad doskonale wiedział, jak opuścić je tak, aby nikt tego nie zauważył. Gdy już tego dokonał, to zaczął ostrożnie przemykać się ulicami miasta. Nie miał co prawda pojęcia, gdzie obecnie przebywa Mowgli, ale dobrze wiedział, jak to odkryć.
- Przepraszam, nie wiesz może, mój dobry człowieku, w którym domu mieszka Mowgli, bohater Khanhiwary? - zapytał pierwszego napotkanego przez siebie przechodnia.
Młody Hindus miał nieszczęście nie znać Ahmada, dlatego udzielił mu odpowiedzi.
- Widać nie jesteś pan stąd, skoro tego nie wiesz - rzekł z uśmiechem na twarzy - W tamtym domu po lewej.
- Dziękuję. Bardzo dziękuję - odpowiedział Ahmad.
Młodzieniec odszedł, zaś nikczemny radża zacisnął pięść ze złości i przykrył koszulą rewolwer wsunięty w swoje spodnie, a następnie ruszył we wskazanym mu kierunku.
Nagle Ahmad usłyszał za sobą jakieś okrzyki.
- Tam jest! Za nim! Łapać go!
Odwrócił się za siebie i zobaczył biegnących w jego stronę żołnierzy angielskich. Szybko pobiegł więc tam, gdzie był dom Mowgliego i zaczął głośno oraz dziko walić w drzwi. Chwilę później otworzyła mu Mari.
- Słucham, co się stało? - zapytała zdumiona.
Radża przyłożył jej rewolwer do czoła i powiedział:
- Wpuść mnie, bo inaczej pociągnę za spust.
Kobieta jęknęła przerażona, ale nie miała wyboru i musiała spełnić to żądanie. Ahmad wpadł za nią, po czym szybko zamknął za sobą drzwi. Spojrzał na Neela leżącego w łóżku i na Meshuę leżącą w swoim posłaniu niedaleko. Upewnił się, że z ich strony nie grozi mu nic, a potem popatrzył na Bougiego.
- Zabarykaduj drzwi! - rozkazał mu.
- To ty! - krzyknął starzec na widok Ahmada.
- Rób, co mówię, bo inaczej zaraz pozbawię cię wszystkich członków rodziny, a zacznę od tej małej!
To mówiąc wymierzył w Meshuę, która pisnęła ze strachu. Bougi zaś, wiedząc doskonale, że to nie przelewki, podbiegł do drzwi i szybko zastawił je stołem, aby nikt nie mógł przez nie wejść. Chwilę później zaczęli się do nich dobijać żołnierze.
- Ahmad, wychodź! Dobrze wiemy, że tam jesteś! - zawołali Anglicy przez drzwi.
- Nie próbujcie tutaj wejść, bo inaczej wszystkich zastrzelę! - krzyknął były radża groźnym tonem.
Mari złapała w objęcia Ranjana, który rozpłakał się i pomimo usilnych starań matki nie chciał się uspokoić.
- Mówcie! Gdzie jest ten chłopak?! - wrzasnął były radża.
- Jaki chłopak? - spytała Mari.
- Nie udawaj! Dobrze wiesz, o kim mówię! - krzyknął Ahmad, mierząc do niej z rewolweru - Gdzie jest Mowgli?!
- Nie myśl sobie, że ci to powiemy! - zawołał Bougi.
Ahmad spojrzał na niego z ironią w oczach.
- Lepiej się uspokój, staruszku, bo pójdziesz jako pierwszy na ostrzał! Chcę Mowgliego! Gdzie on jest?!
- Czego od niego chcesz?! - pisnęła Meshua.
- Chcę zemsty - odpowiedział mężczyzna - Zabił mi syna, więc musi za to zapłacić.
- Zostaw go w spokoju! - dziewczynka była przerażona, ale i oburzona tym, że jej najlepszy przyjaciel miałby zginąć z rąk tego łotra.
Radża popatrzył na nią groźnie.
- Nie bój się. Gdy on zginie, nie będziesz tęsknić, bo szybko do niego dołączysz.
Żołnierze angielscy pod drzwiami nie wiedzieli, co mają teraz zrobić. Przecież nie mogli tam wejść i ryzykować, że zginie ktoś z domowników. Strzelanie przez drzwi na oślep było niemożliwe. Okno również odpadało, ponieważ było zamknięte. Zastanawiali się więc, co mają zrobić, aby ocalić Neela, Mari oraz ich bliskich przed tym szaleńcem. Nikt z nich nie zauważył wymykającego się z domu przez szparę w oknie Rikkiego, który to pobiegł zawiadomić o wszystkim Mowgliego wracającego z wizyty w dżungli.
Tak właśnie przebiegała cała sytuacja, gdy nagle przybrany syn wilków dotarł do swojego domu. Pod nim był już zebrany tłum ludzi, Anglików oraz Hindusów. Wszyscy naradzali się na tym, co mogą dalej zrobić, nawzajem przekrzykiwali nawzajem jeden drugiego. Mowgli powoli podszedł do nich z Sikhem i Shanti.
- Mowgli! - zawołał pułkownik Brydon, gdy zobaczył chłopca - Jesteś nareszcie! Nie uwierzysz, co się stało!
- Wiem już! Rikki mi powiedział - wyjaśnił chłopiec - Muszę tam iść! Muszę ocalić moją rodzinę!
Brydon wiedział o talencie swego młodego przyjaciela, dlatego też nie zadawał żadnych pytań. Powoli pokręcił załamany głową.
- On chce ciebie, chłopcze. Nie powinieneś jednak tam iść! Przecież on chce cię zabić.
- Wiem o tym, proszę pana, ale... Ja nie mogę ich zostawić. Tam są ci, których kocham. Nie wolno mi ich zostawić.
Następnie powoli podszedł do drzwi i zawołał głośno:
- Ahmad! Jestem tutaj! To ja, Mowgli!
Przez chwilę nic nie było słychać, ale w końcu odezwał się buntownik.
- Doskonale... A więc przyszedłeś. Bardzo dobrze. Cieszy mnie twoje przybycie. Wejdź teraz do środka, tylko bez żadnych sztuczek.
Chłopiec był przerażony, ale nie bał się o siebie, ale o swoich bliskich. Bardzo ostrożnie i powoli wszedł do środka, natomiast Bougi na polecenie buntownika odsunął stół od drzwi, a kiedy już nasz bohater był wewnątrz domu, to wejście znowu zostało zastawione.
- Uważaj na siebie - jęknęła cicho Shanti, która została na zewnątrz.
- Oby mu się udało - dodał Sikh.
- Jestem, Ahmadzie! - powiedział Mowgli.
- Widzę - uśmiechnął się do niego Ahmad - To bardzo dobrze, bo już się bałem, że będę musiał zabić twoich bliskich zamiast ciebie. Teraz jednak będę mógł się zemścić.
- Chyba nie liczysz na to, że po tym wszystkim uciekniesz bezpiecznie z tego domu, co?! - zawołał doń Bougi.
- Anglicy cię dopadną i powieszą! - zawołał Neel, podnosząc się z trudem na swoim łóżku.
- Być może, ale przynajmniej będę mógł stanąć przed mymi przodkami wiedząc, że zrobiłem to, co trzeba - odparł na to szalony człowiek.
Kazał potem wszystkim ustawić się w jednym kącie, aby nikt z nich nie zdołał zajść go od tyłu i zaatakować. Następnie, ku przerażeniu wszystkich osób obecnych tutaj wymierzył rewolwer w Mowgliego, który stał spokojnie i dumnie przed nim.
- Zginiesz od broni Anglików, ty nędzny zdrajco. To będzie najlepsza dla ciebie śmierć. Sabu nareszcie zostanie pomszczony.
Bougi chciał już rzucić się na Ahmada, ale ten powstrzymał go, mierząc doń z broni.
- Rusz się, a będziesz przez resztę swego życia kulał!
- Dziadku, nie mieszaj się! - poprosiła ponuro Mowgli - On chce mnie, nie was.
- Mowgli, nie! - pisnęła przerażona Meshua.
- Nie poświęcaj się dla nas! - krzyknęła Mari.
Obie miały łzy w oczach.
- Mowgli, proszę - jęknął Neel - Wolę sam zginąć zamiast patrzeć na twoją śmierć.
- Ahmad - wysyczał przez zęby Bougi - Jeśli go zabijesz, to przysięgam ci, że zabiję cię i nie będę przy tym łagodny! - zawołał Bougi.
Buntownik puścił te słowa mimo uszu, po czym znowu wymierzył do Mowgliego.
- Żegnaj, mój chłopcze - powiedział.
W tej samej chwili wrzasnął z bólu, ponieważ stało się coś, czego nie przewidział. Mianowicie Rikki przecisnął się przez otwór w okiennicy, po czym skoczył mu na ramię i ugryzł go w szyję. Mowgli wówczas doskoczył do Ahmada i powalił tego łotra na podłogę, wytrącając mu broń z ręki. Obaj przeciwnicy zaczęli się ze sobą bić. Chłopiec wychowany w dżungli był niezwykle silny, ale też i Ahmadowi sił nie brakło, dlatego po jakimś czasie przygniótł Mowgliego do podłogi, po czym zamachnął się zaciśniętą pięścią, aby zmiażdżyć mu głowę jednym, silnym ciosem.
Wtem padł strzał, a Ahmad jęknął głucho. W jego tylną część głowy wbiła się kula z rewolweru. Buntownik opadł ciężko na Mowgliego. Był już martwy. Chłopiec zepchnął z siebie jego ciało i zobaczył wtedy pułkownika Brydona z dymiącym jeszcze rewolwerem w ręku.
- Pan pułkownik! - zawołał radośnie.
Okazało się, że Bougi i Mari (korzystając z zamieszania, jakie wynikło z bójki) odsunęli stół od drzwi, po czym wpuścili żołnierzy. Pułkownik zaś wyjął zaraz broń, ale nie strzelił bojąc się trafić chłopca. Zrobił to dopiero wtedy, gdy Ahmad ustawił się tak, aby kula do niego wystrzelona nie zabiła jego przeciwnika.
- Uratował mu pan życie! - zawołał Bougi wdzięcznym głosem.
Neel, Mari i Meshua pospieszyli z podziękowaniami, podobnie jak Shanti i Sikh, którzy weszli właśnie do domu.
- Mowgli niedawno ocalił nam wszystkim życie - rzekł z uśmiechem pułkownik, chowając broń do kabury - Ja tylko mu się za to odwdzięczyłem. Chociaż tyle mogę zrobić dla mego młodego przyjaciela.
Mowgli powoli podszedł do pułkownika, który położył mu lekko dłoń na ramieniu.
- Byłeś niezwykle odważny, mój chłopcze.
- Pan także - odpowiedział prostoduszny chłopak.
Mari i Shanthi objęły mocno Mowgliego i zaczęły go bardzo zachłannie całować po całej twarzy. Bougi i Sikh zaś uścisnęli mocno chłopca. Neel, ponieważ był jeszcze słaby po odbytej niedawno chorobie, ścisnął jedynie dłoń syna i kiedy ten się nad nim pochylił, objął go na tyle mocno, na ile zdołał. Meshua zaś, choć ledwie stała o własnych siłach, podeszła do swego wybranka i rzuciła mu się na szyję, płacząc w jego ramię.
- Nigdy więcej tak nie rób! - zawołała - Słyszysz?! Nigdy więcej!
Mowgli spojrzał zdumiony na swoich bliskich nie rozumiejąc, o co jej chodzi. Mimo tego przytulił Meshuę i gładził jej włosy czując, jak bardzo jest teraz szczęśliwy.
Zemsta Ahmada
Tak, to była niestety sama prawda. Podstępny Ahmad uciekł spod straży Anglików i dotarł do domu rodziców Meshui, po czym wziął do niewoli wszystkich jego mieszkańców, którzy akurat byli na miejscu. Z ich pomocą zamierzał schwytać obiekt swojej nienawiści, czyli Mowgliego. Jednakże, aby w pełni móc zrozumieć całą tę historię, musimy cofnąć się w czasie do chwili, w której to wszystko się zaczęło.
Był piękny i bardzo słoneczny poranek. Nikt nie przeczuwał tego, że właśnie nadchodzi najgorsze. Wszyscy byli spokojni, a także radośnie. Mieli w końcu ku temu powodu. Buntownicy Ahmada zostali rozbici w perzynę, a przyniesiona przez niego zaraza została pokonana przez doktora Plumforda, któremu wszak pomógł w tym dzielny Mowgli. Jego imię było chwalone i powtarzane przez wszystkich (a w każdym razie przez prawie wszystkich) mieszkańców Khanhiwary z szacunkiem należącym się bohaterowi.
Było jednak jeszcze jedno imię powtarzane przez ludzi żyjących w tym mieście, ale to powtarzali ludzie z lękiem oraz nienawiścią. Było to imię Ahmad należącego do tego okrutnego człowieka, który w taki sposób kochał swój kraj, że był gotowy wymordować nawet własnych rodaków za to tylko, iż uznał ich za zdrajców, ponieważ zamiast zabijać razem z nich wszystkich Anglików, jakich tylko zobaczą, woleli żyć z nimi w zgodzie. Choć w całych Indiach byli ludzie pochwalający czyny dawnego radży, ale więcej od nich było takich, którzy uważali go za szaleńca i modlili się do Śiwy i Wisznu, aby Kali już na zawsze pochłonęła jego duszę.
To życzenie byli gotowi spełnić Anglicy pułkownika Brydona. Ich dowódca postanowił jednak, aby cała sprawa miała charakter jak najbardziej praworządny, dlatego także przeprowadził proces tego niegodziwca. Ahmad nawet się nie bronił. Mówił wprost, jakie miał zamiary wobec nich, a prócz tego dowodził, że zrobił to wszystko dla dobra swojej ojczyzny, którą rodacy pułkownika podbili.
- Każdy Anglik w Indiach jest wrogiem naszej wolności, więc moim zadaniem było wymordowanie was wszystkich! - krzyczał na procesie - Nie myślcie więc sobie, że żałuję moich czynów! Wręcz przeciwnie, ja jedynie tego żałuję, że nie mogłem was zabić więcej! Zasługujecie na śmierć! Niech was wszystkich Kali pochłonie!
Pułkownik natychmiast kazał łotra uciszyć. Jeden z żołnierzy zatem uderzył Ahmada w twarz, po czym, gdy ten zamilkł, Brydon przemówił:
- Ahmadzie... Jesteś zwykłym buntownikiem, który wystąpił przeciwko władzy Jej Królewskiej Mości Wiktorii, królowej Anglii i cesarzowej Indii. Nie czujesz przy tym ani trochę skruchy. Byłeś gotować mordować nawet własnych rodaków w imię swoich chorych ideologii. Nie zasługujesz zatem na miłosierdzie. Możesz się jednak bronić. Masz do tego prawo.
Ahmad spojrzał z nienawiścią na pułkownika i rzekł:
- Cokolwiek bym nie powiedział, już nic mnie nie ocali. Chcecie mojej głowy, a więc ją dostaniecie. Ja jednak nie będę skamlał o litości jak jakiś nędzny pies. Nie dam wam tej satysfakcji. Chcecie mnie zabić, więc zabijcie, ale dajcie spokój z tym waszym procesem. Przecież i tak z góry ustaliliście, jaki wyrok wydacie!
Pułkownik wysłuchał uważnie swojego więźnia, po czym westchnął głęboko i powiedział:
- A zatem ogłaszam wszem i wobec, że za twój podły bunt przeciwko Jej Królewskiej Mości, za wielokrotne morderstwa oraz próby zabójstwa, za rozsiewanie zarazy mającej na celu zabicie wielu ludzi, skazuję cię na śmierć przez rozstrzelanie. Wyrok zostanie wykonany następnego dnia w południe. Niech Bóg ulituje się nad twoją duszą, ponieważ my litości okazać ci nie możemy.
Zgodnie z wyrokiem Ahmad został wrzucony do lochu, gdzie miał on czekać na śmierć. Następnego dnia strażnicy wyprowadzili go z jego celi, aby poprowadzić ku miejscu jego kaźni. Niestety, nikt nie przewidział tego, co się stanie potem. A o to, co się stało.
- Auu... Jak boli... Strasznie boli! - jęknął więzień, padając na kolana i sycząc z bólu.
Strażnicy pochylili się nad nimi, aby mu pomóc, ale wtedy on uderzył jednego z nich w twarz pięścią między oczy, ogłuszając go, zaś drugiego zdzielił prosto w brzuch, a następnie w kark. Normalne bez wahania by ich zabił, jednak teraz nie miał na to czasu. Szybko zabrał strażnikom klucze do swoich kajdan i zdjął je z siebie. Następnie zabrał rewolwer jednemu z nich. Co miał teraz zrobić, doskonale wiedział. Musiał się zemścić na tym podłym chłopaczku, który odebrał mu syna, jego jedyną pociechę, potomka oraz dziedzica nie tylko krwi, ale i misji, jaką chciał mu powierzyć. Teraz Sabu nie żył, więc dziedziczenie tej jakże szlachetnej misji, jaką było wyplenienie z Indii tej zarazy, jaką byli Anglicy nie miał kto przejąć. Ahmad musiał więc wymierzyć za to karę sprawcy tej tragedii, czyli Mowgliemu. Musiał go odnaleźć i zabić.
Ponieważ koszary znajdowały się w jego dawnym pałacu, to Ahmad doskonale wiedział, jak opuścić je tak, aby nikt tego nie zauważył. Gdy już tego dokonał, to zaczął ostrożnie przemykać się ulicami miasta. Nie miał co prawda pojęcia, gdzie obecnie przebywa Mowgli, ale dobrze wiedział, jak to odkryć.
- Przepraszam, nie wiesz może, mój dobry człowieku, w którym domu mieszka Mowgli, bohater Khanhiwary? - zapytał pierwszego napotkanego przez siebie przechodnia.
Młody Hindus miał nieszczęście nie znać Ahmada, dlatego udzielił mu odpowiedzi.
- Widać nie jesteś pan stąd, skoro tego nie wiesz - rzekł z uśmiechem na twarzy - W tamtym domu po lewej.
- Dziękuję. Bardzo dziękuję - odpowiedział Ahmad.
Młodzieniec odszedł, zaś nikczemny radża zacisnął pięść ze złości i przykrył koszulą rewolwer wsunięty w swoje spodnie, a następnie ruszył we wskazanym mu kierunku.
Nagle Ahmad usłyszał za sobą jakieś okrzyki.
- Tam jest! Za nim! Łapać go!
Odwrócił się za siebie i zobaczył biegnących w jego stronę żołnierzy angielskich. Szybko pobiegł więc tam, gdzie był dom Mowgliego i zaczął głośno oraz dziko walić w drzwi. Chwilę później otworzyła mu Mari.
- Słucham, co się stało? - zapytała zdumiona.
Radża przyłożył jej rewolwer do czoła i powiedział:
- Wpuść mnie, bo inaczej pociągnę za spust.
Kobieta jęknęła przerażona, ale nie miała wyboru i musiała spełnić to żądanie. Ahmad wpadł za nią, po czym szybko zamknął za sobą drzwi. Spojrzał na Neela leżącego w łóżku i na Meshuę leżącą w swoim posłaniu niedaleko. Upewnił się, że z ich strony nie grozi mu nic, a potem popatrzył na Bougiego.
- Zabarykaduj drzwi! - rozkazał mu.
- To ty! - krzyknął starzec na widok Ahmada.
- Rób, co mówię, bo inaczej zaraz pozbawię cię wszystkich członków rodziny, a zacznę od tej małej!
To mówiąc wymierzył w Meshuę, która pisnęła ze strachu. Bougi zaś, wiedząc doskonale, że to nie przelewki, podbiegł do drzwi i szybko zastawił je stołem, aby nikt nie mógł przez nie wejść. Chwilę później zaczęli się do nich dobijać żołnierze.
- Ahmad, wychodź! Dobrze wiemy, że tam jesteś! - zawołali Anglicy przez drzwi.
- Nie próbujcie tutaj wejść, bo inaczej wszystkich zastrzelę! - krzyknął były radża groźnym tonem.
Mari złapała w objęcia Ranjana, który rozpłakał się i pomimo usilnych starań matki nie chciał się uspokoić.
- Mówcie! Gdzie jest ten chłopak?! - wrzasnął były radża.
- Jaki chłopak? - spytała Mari.
- Nie udawaj! Dobrze wiesz, o kim mówię! - krzyknął Ahmad, mierząc do niej z rewolweru - Gdzie jest Mowgli?!
- Nie myśl sobie, że ci to powiemy! - zawołał Bougi.
Ahmad spojrzał na niego z ironią w oczach.
- Lepiej się uspokój, staruszku, bo pójdziesz jako pierwszy na ostrzał! Chcę Mowgliego! Gdzie on jest?!
- Czego od niego chcesz?! - pisnęła Meshua.
- Chcę zemsty - odpowiedział mężczyzna - Zabił mi syna, więc musi za to zapłacić.
- Zostaw go w spokoju! - dziewczynka była przerażona, ale i oburzona tym, że jej najlepszy przyjaciel miałby zginąć z rąk tego łotra.
Radża popatrzył na nią groźnie.
- Nie bój się. Gdy on zginie, nie będziesz tęsknić, bo szybko do niego dołączysz.
Żołnierze angielscy pod drzwiami nie wiedzieli, co mają teraz zrobić. Przecież nie mogli tam wejść i ryzykować, że zginie ktoś z domowników. Strzelanie przez drzwi na oślep było niemożliwe. Okno również odpadało, ponieważ było zamknięte. Zastanawiali się więc, co mają zrobić, aby ocalić Neela, Mari oraz ich bliskich przed tym szaleńcem. Nikt z nich nie zauważył wymykającego się z domu przez szparę w oknie Rikkiego, który to pobiegł zawiadomić o wszystkim Mowgliego wracającego z wizyty w dżungli.
Tak właśnie przebiegała cała sytuacja, gdy nagle przybrany syn wilków dotarł do swojego domu. Pod nim był już zebrany tłum ludzi, Anglików oraz Hindusów. Wszyscy naradzali się na tym, co mogą dalej zrobić, nawzajem przekrzykiwali nawzajem jeden drugiego. Mowgli powoli podszedł do nich z Sikhem i Shanti.
- Mowgli! - zawołał pułkownik Brydon, gdy zobaczył chłopca - Jesteś nareszcie! Nie uwierzysz, co się stało!
- Wiem już! Rikki mi powiedział - wyjaśnił chłopiec - Muszę tam iść! Muszę ocalić moją rodzinę!
Brydon wiedział o talencie swego młodego przyjaciela, dlatego też nie zadawał żadnych pytań. Powoli pokręcił załamany głową.
- On chce ciebie, chłopcze. Nie powinieneś jednak tam iść! Przecież on chce cię zabić.
- Wiem o tym, proszę pana, ale... Ja nie mogę ich zostawić. Tam są ci, których kocham. Nie wolno mi ich zostawić.
Następnie powoli podszedł do drzwi i zawołał głośno:
- Ahmad! Jestem tutaj! To ja, Mowgli!
Przez chwilę nic nie było słychać, ale w końcu odezwał się buntownik.
- Doskonale... A więc przyszedłeś. Bardzo dobrze. Cieszy mnie twoje przybycie. Wejdź teraz do środka, tylko bez żadnych sztuczek.
Chłopiec był przerażony, ale nie bał się o siebie, ale o swoich bliskich. Bardzo ostrożnie i powoli wszedł do środka, natomiast Bougi na polecenie buntownika odsunął stół od drzwi, a kiedy już nasz bohater był wewnątrz domu, to wejście znowu zostało zastawione.
- Uważaj na siebie - jęknęła cicho Shanti, która została na zewnątrz.
- Oby mu się udało - dodał Sikh.
- Jestem, Ahmadzie! - powiedział Mowgli.
- Widzę - uśmiechnął się do niego Ahmad - To bardzo dobrze, bo już się bałem, że będę musiał zabić twoich bliskich zamiast ciebie. Teraz jednak będę mógł się zemścić.
- Chyba nie liczysz na to, że po tym wszystkim uciekniesz bezpiecznie z tego domu, co?! - zawołał doń Bougi.
- Anglicy cię dopadną i powieszą! - zawołał Neel, podnosząc się z trudem na swoim łóżku.
- Być może, ale przynajmniej będę mógł stanąć przed mymi przodkami wiedząc, że zrobiłem to, co trzeba - odparł na to szalony człowiek.
Kazał potem wszystkim ustawić się w jednym kącie, aby nikt z nich nie zdołał zajść go od tyłu i zaatakować. Następnie, ku przerażeniu wszystkich osób obecnych tutaj wymierzył rewolwer w Mowgliego, który stał spokojnie i dumnie przed nim.
- Zginiesz od broni Anglików, ty nędzny zdrajco. To będzie najlepsza dla ciebie śmierć. Sabu nareszcie zostanie pomszczony.
Bougi chciał już rzucić się na Ahmada, ale ten powstrzymał go, mierząc doń z broni.
- Rusz się, a będziesz przez resztę swego życia kulał!
- Dziadku, nie mieszaj się! - poprosiła ponuro Mowgli - On chce mnie, nie was.
- Mowgli, nie! - pisnęła przerażona Meshua.
- Nie poświęcaj się dla nas! - krzyknęła Mari.
Obie miały łzy w oczach.
- Mowgli, proszę - jęknął Neel - Wolę sam zginąć zamiast patrzeć na twoją śmierć.
- Ahmad - wysyczał przez zęby Bougi - Jeśli go zabijesz, to przysięgam ci, że zabiję cię i nie będę przy tym łagodny! - zawołał Bougi.
Buntownik puścił te słowa mimo uszu, po czym znowu wymierzył do Mowgliego.
- Żegnaj, mój chłopcze - powiedział.
W tej samej chwili wrzasnął z bólu, ponieważ stało się coś, czego nie przewidział. Mianowicie Rikki przecisnął się przez otwór w okiennicy, po czym skoczył mu na ramię i ugryzł go w szyję. Mowgli wówczas doskoczył do Ahmada i powalił tego łotra na podłogę, wytrącając mu broń z ręki. Obaj przeciwnicy zaczęli się ze sobą bić. Chłopiec wychowany w dżungli był niezwykle silny, ale też i Ahmadowi sił nie brakło, dlatego po jakimś czasie przygniótł Mowgliego do podłogi, po czym zamachnął się zaciśniętą pięścią, aby zmiażdżyć mu głowę jednym, silnym ciosem.
Wtem padł strzał, a Ahmad jęknął głucho. W jego tylną część głowy wbiła się kula z rewolweru. Buntownik opadł ciężko na Mowgliego. Był już martwy. Chłopiec zepchnął z siebie jego ciało i zobaczył wtedy pułkownika Brydona z dymiącym jeszcze rewolwerem w ręku.
- Pan pułkownik! - zawołał radośnie.
Okazało się, że Bougi i Mari (korzystając z zamieszania, jakie wynikło z bójki) odsunęli stół od drzwi, po czym wpuścili żołnierzy. Pułkownik zaś wyjął zaraz broń, ale nie strzelił bojąc się trafić chłopca. Zrobił to dopiero wtedy, gdy Ahmad ustawił się tak, aby kula do niego wystrzelona nie zabiła jego przeciwnika.
- Uratował mu pan życie! - zawołał Bougi wdzięcznym głosem.
Neel, Mari i Meshua pospieszyli z podziękowaniami, podobnie jak Shanti i Sikh, którzy weszli właśnie do domu.
- Mowgli niedawno ocalił nam wszystkim życie - rzekł z uśmiechem pułkownik, chowając broń do kabury - Ja tylko mu się za to odwdzięczyłem. Chociaż tyle mogę zrobić dla mego młodego przyjaciela.
Mowgli powoli podszedł do pułkownika, który położył mu lekko dłoń na ramieniu.
- Byłeś niezwykle odważny, mój chłopcze.
- Pan także - odpowiedział prostoduszny chłopak.
Mari i Shanthi objęły mocno Mowgliego i zaczęły go bardzo zachłannie całować po całej twarzy. Bougi i Sikh zaś uścisnęli mocno chłopca. Neel, ponieważ był jeszcze słaby po odbytej niedawno chorobie, ścisnął jedynie dłoń syna i kiedy ten się nad nim pochylił, objął go na tyle mocno, na ile zdołał. Meshua zaś, choć ledwie stała o własnych siłach, podeszła do swego wybranka i rzuciła mu się na szyję, płacząc w jego ramię.
- Nigdy więcej tak nie rób! - zawołała - Słyszysz?! Nigdy więcej!
Mowgli spojrzał zdumiony na swoich bliskich nie rozumiejąc, o co jej chodzi. Mimo tego przytulił Meshuę i gładził jej włosy czując, jak bardzo jest teraz szczęśliwy.
Rozdział 059
Rozdział LIX
Refleksje, radość i strach
Dzięki odpowiednim porcjom chininy Neel oraz Meshua poczuli się na tyle dobrze, że nazajutrz po otrzymaniu lekarstwa spróbowali wstać, jednak nadal nie mieli siły chodzić o własnych siłach i ktoś im musiał zawsze pomagać podczas poruszania się. Ustanie na nogach dłużej aniżeli tylko na krótką chwilkę nadal przekraczało ich możliwości, dlatego też musieli dużo wypoczywać, aby nabrać sił i w pełni wyzdrowieć. Przez kilka najbliższych dni odwiedzał ich doktor Julien Plumford w towarzystwie Ganshuma. Ten chłopiec w ostatnim czasie bardzo się zmienił, widząc tylu ludzi chorych i cierpiących w wyniku malarii. Widok ten wywarł na nim naprawdę ogromne wrażenie, podobnie jak to, że jakiś czas temu Mowgli, choć miał okazję go zabić, nie zrobił tego. Wnuk Buldea nie potrafił tego pojąć. Dlaczego ten chłopak z dżungli puścił go wolno pomimo jawnej niechęci, jaką obaj sobie nawzajem okazywali? Zresztą nie tylko o niechęć tutaj chodziło. Przecież Ganshum próbował go nie tak dawno zabić. Czemu więc ten mu to darował? Czemu nie próbował się zemścić? Początkowo wnuk podłego myśliwego sądził, że było to spowodowane jedynie obawą Mowgliego, iż Meshua go znienawidzi, jeżeli on zechce dokonać pomsty na kimkolwiek, w końcu ta dziewczynka była chodzącą dobrocią i praktycznie nikomu nie życzyła źle, zaś Mowgli liczył się z jej zdaniem. Potem jednak zaczął uważać, że być może wychowanek wilków ma nieco inne powody, aby postępować tak, a nie inaczej. Jakie? Słabość? Tchórzostwo? A może też coś znacznie innego? Cokolwiek by to nie było Mowgli mógłby zniszczyć Ganshuma jedną swoją skargą na niego do pułkownika Brydona, który po przygodzie w ruinach miasta Hanuman zaczął darzyć syna Mari i Neela wielkim szacunkiem i poważaniem. Dlaczego więc ten wielki bohater, tak podziwiany przez całą Khanhiwarę za swoją odwagę oraz pomysłowość, nie wykorzystał swojej pozycji, aby wywrzeć zemstę? To pytanie dręczyło Ganshuma, chociaż w głębi serca znał on odpowiedź na nie, brakowało mu jednak odpowiednich zdolności, aby móc ją pojąć.
Bez względu jednak na wszystkie wyżej opisane okoliczności podczas epidemii malarii w mieście w osobie Ganshuma zaszły poważne zmiany. Widział codziennie na własne oczy chorych ludzi, co było tym łatwiejsze, że zachorowała także część żołnierzy w koszarach, w których pod nieobecność doktora chłopak przebywał (rzecz jasna pod kuratelą pułkownika wciąż nie do końca mu dowierzającego). Codziennie ich odwiedzał i musiał pomagać im jeść oraz pić, gdyż chwilami byli tak osłabieni, że sami nie umieli sobie z tym poradzić. Początkowo Ganshum czuł do tych ludzi wstręt oraz niechęć, później zaczął czuć wobec nich coś, co było mu dotychczas zdecydowanie obce - współczucie. To uczucie zaczęło go dotykać w chwili, gdy pułkownik Brydon, widząc wyraźną niechęć swojego podopiecznego do chorych, rzekł dumnym i ponurym tonem:
- Brzydzisz się tymi ludźmi? A czy pomyślałeś, że dla niektórych ludzi ty jesteś bardziej godny takiej choroby niż oni? Nie pomyślałeś o tym, iż pewni ludzie mogą czuć do ciebie taki sam wstręt, jak ty do tych biednych nieszczęśników? Czy pomyślałeś wreszcie o tym, co by było, gdybyś ty sam znalazł się na ich miejscu? Jeżeli nie, to pomyśl, mój chłopcze. Doktor Plumford uważa cię za mądrego, młodego człowieka, chociaż przeżartego niechęcią do całego świata, którą można jednak wyplenić. Ja chcę wierzyć jego opinii, ponieważ nie znam drugiego tak wspaniałego człowieka jak on. Postaraj się więc dowieść, że zasługujesz na tak pochlebną ocenę i pomyśl, co by było, gdybyś teraz to ty leżał na łożu boleści? Czy znalazłbyś kogoś, kto by ci pomógł w biedzie? Czy może raczej byś był zdany na własne siły?
Słowa te wywołały wielki wstrząs emocjonalny w osobie Ganshuma, który poczuł się naprawdę, ale to naprawdę głupio. Najpierw oczywiście jego serce ogarnęła wściekłość i niechęć do pułkownika. Później zastąpiło je zastanowienie się nad sobą samym, aż wreszcie zaczął rozważać dokładnie wszystkie słowa Brydona. Zaczął powoli dochodzić do wniosku, że gdyby i jego spotkała choroba, wówczas nikt by go nie pielęgnował ani też nie pomógłby mu powrócić do zdrowia. To była naprawdę bardzo, ale to bardzo przygnębiająca świadomość. Ganshum zaczął rozumieć, iż jest niezwykle samotny na tym świecie i że prawdę mówiąc zawsze taki był. Bo czy jego dziadek kiedykolwiek okazał mu jakąś czułość? Nie. Był wobec niego nieraz naprawdę oschły i nieprzyjemny. Jedyne wspomnienia, jakie jego wnuk po nim zachował były bardzo ponure. Buldeo w oczach Ganshuma był wielkim człowiekiem, ale również oschłym i wiele po nim oczekującym. Niekiedy nawet zbyt wiele. Pamiętał doskonale, jak mu miał bardzo za złe konflikt z Mowglim, w efekcie którego ten „dzikus“ bez większego trudu pokonał w bójce. Przy czym Buldeo nie złościł się na swego wnuka dlatego, że szukał sprzeczki z Mowglim, ale że został przez niego pokonany.
- Nie rozumiem, jak ten dzikus mógł cię pokonać - powiedział myśliwy, kiedy Ganshum poskarżył mu się na chłopca z dżungli, gdy ten pokonał jego i Nuga bez większych trudności.
- Dziadku, on jest jakiś dziwnie silny! Ja i Nug nie mieliśmy z nim szans! - tłumaczył się Ganshum.
Buldeo spojrzał wówczas na niego ponurym wzrokiem i rzekł:
- Wobec tego ty powinieneś być jeszcze silniejszy od niego. Czy nie wstyd ci, że ten brudas nie tylko rozkochał w sobie dziewczynę, na której ci zależy, ale jeszcze poniżył cię w oczach twoich kolegów?
- Wstyd mi, dziadku - kajał się jego wnuk - Ale co ja mam wobec tego zrobić?
- Okazuj mu swoją pogardę, na jaką w pełni zasłużył oraz nie szukaj z nim konfliktu do czasu, aż nie będziesz na tyle silny, aby go pokonać.
Ganshum wykonał to polecenie, jednak znowu przy okazji, gdy Mowgli wyśmiał Buldea na oczach wszystkich i dowodził, że jego opowieści są łgarstwami, chłopak nie wytrzymał i rzucił się na wychowanka wilków. Ten jednak bez trudu go pokonał, za co ponownie Ganshum otrzymał burę od dziadka, który na dokładkę obił go kijem, żeby się wyżyć za to, jak został wyśmiany publicznie przez Mowgliego. Z tego też powodu wnuk słynnego myśliwego postanowił ukarać swojego adwersarza podrzucając mu kobrę Nagini wykradzioną kapłanowi, jednak poniósł porażkę, którą zdołał obrócić na swoją korzyść, ponieważ dziadek uwierzył w jego wersję śmierci tego paskudnego węża, a potem jeszcze wykorzystując ją bez żadnego trudu zdołał nastawiać wszystkich mieszkańców wioski przeciwko Mowgliemu, doprowadzając wreszcie do jego wygnania. Jednak zapłacili za to obaj, gdyż dżungla wymierzyła im sprawiedliwość za to, co zrobili.
Teraz, gdy Ganshum zaczął to wszystko wspominać i łączyć ze słowami pułkownika Brydona, to zaczął powoli rozumieć, jak bardzo jego życie jest pełne cierpienia, gdyż wychowanie, jakie zaoferował mu dziadek sprawiło, że teraz był on sam jeden i nikt go nie kochał - nie licząc tego zwariowanego doktora, która chyba był w stanie kochać cały świat. On jednak był sam jeden. Czy inni byliby w stanie pokochać wnuka Buldea? Być może, gdyby on się zmienił. Może wtedy już nie będzie sam.
Jak więc widzimy, to przede wszystkim egoizm oraz niechęć do swojej samotności zmotywowała Ganshuma do zmiany swej osoby. Zaczął więc z pomocą pułkownika pielęgnować chorych żołnierzy w koszarach, ale wtedy zachorowała Meshua. Wówczas to chłopiec przeżył prawdziwy wstrząs. Mimo, iż dziewczynka go odtrąciła on wciąż ją kochał i choć kiedyś dzielnie zachęcał ludzi w wiosce do spalenia jej na stosie wraz z jej rodziną, teraz widząc ją bladą niczym trup leżącą na łożu boleści poczuł, że jego serce krwawi z rozpaczy. Pojął wtedy, że ta oto urocza istota znaczyła dla niego więcej niż ktokolwiek inny na świecie. Co prawda kochała innego, czy jednak z tego powodu miała umrzeć? O nie! Ganshum wcale tego nie chciał! No dobrze, w myślach jej tego nieraz życzył, ale gdy doszło co do czego poczuł, że wcale tego nie pragnie. Teraz chciał jedynie, aby ona żyła i była znowu taka, jak dawniej, nawet gdyby to oznaczało, iż kiedyś zostanie żoną tego dzikusa z dżungli.
Chociaż w domu Neela i Mari chłopiec nie był zbyt mile widziany, to czasami tam przychodził z polecenia pułkownika Brydona dowiadywać się o zdrowiu dziewczynki i jej ojca. Nie mógł nic im pomóc, więc z tym większą ochotą zaczął pomagać żołnierzom chorym w koszarach. Miał nadzieję, że dzięki temu choć trochę staje się milszy Śiwie, który w zamian za to ocali Meshuę. Przysięgał w modlitwach do niego, że zrobi wszystko, co on tylko zechce, jeśli tylko uratuje on od śmierci tę niewinną istotę.
Teraz dopiero jego modlitwy zostały wysłuchane. Mowgli powrócił z lekarstwem oraz z samym doktorem Plumfordem dając nadzieję nie tylko Meshui, ale i wszystkim mieszkańcom Khanhiwary. Dzięki niemu wszyscy chorzy zaczęli powoli powracać do zdrowia, odzyskiwać siły i w ciągu kilku widmo śmierci od nich odeszło. Ganshum z radości codziennie klęczał przed obrazkiem Śiwy, dziękując mu za ocalenie Meshui. Jego serce zaś zaczęło czuć, że zaczyna nareszcie zaznawać spokoju, gdyż opuściła je nienawiść. Nadal jednak nie potrafił pojąć zachowania Mowgliego względem niego. Powody, dla których ten chłopiec nie szukał na nim zemsty za wszystkie doznane krzywdy nadal stanowiły dla niego wielką zagadkę, której jeszcze długo miał nie rozumieć.
Oczywiście Mowgli i jego bliscy nie znali problemów, jakie dręczyły ich młodego przyjaciela, który do niedawna jeszcze był im wrogiem. Zresztą i tak by niewiele ich one teraz obchodziły. Wszyscy radowali się bowiem zwycięstwem nad Ahmadem i uwolnieniem doktora Plumforda, jak również sukcesem w walce z chorobą trapiącą Khanhiwarę. Zarówno mieszkańcy miasta, jak również mieszkańcy dżungli radowali się z tego, choć co do tych ostatnich jedynie radowali się ci, którzy żyli w przyjaźni z Mowglim, jednak i tak to była duża liczba zwierząt. Imię syna Rakshy i Ojca Wilka było niesione echem przez Chila, który to wszem i wobec oznajmiał wszystkim wieści o wielkiej bitwie w Mieście Małp, gdzie pierwszy raz w dziejach dżungli dobrzy ludzie i zwierzęta walczyły ramię w ramię przeciwko złym ludziom zagrażającym szczęściu i spokoju obu światów. Imię Mowgliego, który poprowadził zwierzęta do walki w obronie dżungli przeciwko temu nędznikowi imieniem Ahmad (którego podła działalność zakłócała spokój i bezpieczeństwo nie tylko mieszkańców buszu, ale również ludzi żyjących w pobliżu) było przekazywane przez Chila wszystkim zwierzętom. Z kolei wilcze rodzeństwo chłopca przekazywało innym swoim pobratymcom wieści o bitwie. Podobnie czynili również Baloo i Bagheera, którzy opowiedzieli dokładnie przebieg walki swoim podopiecznym, czyli Durdze i Mahali.
- Ach, Mowgli to prawdziwy bohater! - wołała mała pantera.
- Jaka szkoda, że mnie tam z wami nie było! - dodawał niedźwiadek, wykonując przy tym bojowe ruchy łapkami - Z prawdziwą przyjemnością pokazałbym tym łotrom, co oznacza odwaga przyjaciół Mowgliego!
Baloo, chociaż zwykle z politowaniem patrzył na zachowanie swojego kuzyna, teraz uśmiechnął się pobłażliwie i rzekł:
- Nie wątpię, że tak właśnie by było, lecz nie lękaj się. Jeszcze niejeden raz będziesz miał okazję wykazać się męstwem i prawdziwą przyjaźnią.
Podobnie entuzjastycznie przekazywali wieści o bitwie Ojciec Wilk i Raksha, zaznaczając przy tym wielką odwagę swego przybranego syna, zaś Akela (chociaż już w bardziej spokojny sposób) mówił, iż jest dumny mogąc uznać Mowgliego za członka swojego plemienia i zawsze wiedział, że dobry to był wybór, gdy zaakceptował przyjęcie do go Wolnej Gromady.
Akru opowiadał swoim dzieciom (które same wkrótce spodziewały się swoich dzieci), jak wspaniale walczył Mowgli. Lura też to czynił, dodając jednak do swych opowieści wiele wydarzeń, które nie miały nigdy miejsce np. jak Mowgli sam jeden przeskakiwał największych ludzi i zadawał im ciosy w kark albo też, jak wskoczył na grzbiet Hathiego, z którego dzielnie wydawał im rozkazy do boju, zachęcając do tego, aby walczyli zaciekle i nie poddawali się. Sura i Lala śmiali się z tych bajek, ale nie zamierzali im zaprzeczać dobrze wiedząc, jak Lura uwielbia chłopca. Szary Brat również tak postępował, a kiedy ktoś go zapytał, czy tak właśnie było, tylko kiwał łbem i mówił tajemniczym tonem:
- Skoro mój brat tak mówi, to możecie mieć pewność, że tak właśnie było.
Hathi niewiele mówił o samej bitwie, jednak, gdy ktoś go o nią pytał, to mówił wraz ze swymi synami, że choć sprawy ludzi niewiele słonie powinny obchodzić, to tym razem dobrze zrobili biorąc udział w tej walce, ponieważ zaszczyt ona im przyniosła.
Kaa nikt o zdanie nie pytał, gdyż był on raczej małomówny, poza tym wszyscy wiedzieli, że jeśli już zacznie prawić o bitwie, to z całą pewnością wyolbrzymi znacznie swoje zasługi w niej, a tego przecież nikt nie chciał słuchać.
Sam Mowgli nie napawał się wcale swoim zwycięstwem. Przeciwnie, rozmawiał z przyjaciółmi z dżungli tak, jakby zrobił jedynie to, co każdy inny zrobiłby na jego miejscu. Codziennie w towarzystwie Shanti oraz Sikha (sama Meshua była jeszcze za słaba, aby opuszczać dom) chodził do buszu, aby doglądać niedźwiedzia Baloo, któremu wciąż dokuczały rany odniesione w poprzedniej walce. Radował się on teraz z tego powodu, że był taki tłusty, bo jego tłuszcz ocalił mu niedawno życie nie dopuszczając kulę do jego serca.
- I pomyśleć, że kiedyś radziłem ci, abyś nie jadł tyle miodu, żarłoku - powiedział z radością Bagheera - Teraz zaś dziękuję losowi za to, że mnie nie posłuchałeś.
- Ano widzisz, mój przyjacielu - uśmiechnął się Baloo - Dobrze więc, iż zamiast słuchać twoich rad postąpiłem wedle własnego rozumu.
- Ten jeden raz dobrze postąpiłeś, jednak nie gwarantuję, że następnym razem też tak będzie.
- To prawda, ale tak czy inaczej mam lekcję na przyszłość.
- Jaką?
- A taką, że muszę postępować według własnych zasad, a nie twoich.
Bagheera spojrzał załamany na Mowgliego i powiedział:
- Na wyłamaną kratę, dzięki której odzyskałem wolność! Zaczynam już żałować, że ten myśliwy lepiej go nie trafił! Może wówczas by spokorniał.
Mowgli parsknął śmiechem i spojrzał na swego dawnego nauczyciela, mówiąc:
- Jak to w dziwny sposób niektórzy okazują innym, że cieszą się z tego, iż nic im nie jest. Prawda, papa misiu?
- O, tak, moja mała żabko. O, tak - zachichotał niedźwiedź.
Bagheera również zaczął się śmiać czując, że mimo, iż jego przyjaciel niejeden raz go drażnił, to jednak radował go teraz jego powrót do zdrowia.
Shanti i Sikh nie znali języka zwierząt, jednak Mowgli powtórzył im dokładnie, o czym jego przyjaciele mówili. Oboje byli tym również bardzo uradowani.
Cała trójka spędzała miło czas w buszu w towarzystwie Bagheera i Baloo, jak również często bawiąc się z Mahalą i Durgą, których serdecznie polubili. Odwiedzali ich codziennie przez kilka dni. Idylla nie trwała jednak długo, gdyż pewnego popołudnia, kiedy powrócili do miasta Khanhiwary, to zauważyli biegnącego ulicą Rikkiego. Był on bardzo przejęty.
- Mowgli! Jak to dobrze, że cię znalazłem! - zawołał ichneumon.
- Rikki! Co się stało?! - zapytał Mowgli.
Wiedział, że skoro jego przyjaciel go szuka i to wyraźnie przerażony, to musiało mieć miejsce coś przerażającego.
- Meshua... I reszta... - dyszało zmęczone zwierzątko.
- Co z nimi?!
- W niebezpieczeństwie!
Mowgli przeraził się, po czym przekazał Shanti i Sikhowi tę wieść, a ci zareagowali na nią wyraźnym lękiem.
- Co z nimi? - spytał chłopiec z dżungli.
- Ahmad... Ten łotr... Więzi ich - wyjaśnił Rikki.
- Gdzie?
- W naszym domu.
- Ale skąd on się tam wziął?
- Nie wiem... Ale musisz coś zrobić, inaczej oni zginą!
Mowgli przekazał tę wieść swoim przyjaciołom, po czym cała czwórka pobiegła do domu Neela i Mari.
Refleksje, radość i strach
Dzięki odpowiednim porcjom chininy Neel oraz Meshua poczuli się na tyle dobrze, że nazajutrz po otrzymaniu lekarstwa spróbowali wstać, jednak nadal nie mieli siły chodzić o własnych siłach i ktoś im musiał zawsze pomagać podczas poruszania się. Ustanie na nogach dłużej aniżeli tylko na krótką chwilkę nadal przekraczało ich możliwości, dlatego też musieli dużo wypoczywać, aby nabrać sił i w pełni wyzdrowieć. Przez kilka najbliższych dni odwiedzał ich doktor Julien Plumford w towarzystwie Ganshuma. Ten chłopiec w ostatnim czasie bardzo się zmienił, widząc tylu ludzi chorych i cierpiących w wyniku malarii. Widok ten wywarł na nim naprawdę ogromne wrażenie, podobnie jak to, że jakiś czas temu Mowgli, choć miał okazję go zabić, nie zrobił tego. Wnuk Buldea nie potrafił tego pojąć. Dlaczego ten chłopak z dżungli puścił go wolno pomimo jawnej niechęci, jaką obaj sobie nawzajem okazywali? Zresztą nie tylko o niechęć tutaj chodziło. Przecież Ganshum próbował go nie tak dawno zabić. Czemu więc ten mu to darował? Czemu nie próbował się zemścić? Początkowo wnuk podłego myśliwego sądził, że było to spowodowane jedynie obawą Mowgliego, iż Meshua go znienawidzi, jeżeli on zechce dokonać pomsty na kimkolwiek, w końcu ta dziewczynka była chodzącą dobrocią i praktycznie nikomu nie życzyła źle, zaś Mowgli liczył się z jej zdaniem. Potem jednak zaczął uważać, że być może wychowanek wilków ma nieco inne powody, aby postępować tak, a nie inaczej. Jakie? Słabość? Tchórzostwo? A może też coś znacznie innego? Cokolwiek by to nie było Mowgli mógłby zniszczyć Ganshuma jedną swoją skargą na niego do pułkownika Brydona, który po przygodzie w ruinach miasta Hanuman zaczął darzyć syna Mari i Neela wielkim szacunkiem i poważaniem. Dlaczego więc ten wielki bohater, tak podziwiany przez całą Khanhiwarę za swoją odwagę oraz pomysłowość, nie wykorzystał swojej pozycji, aby wywrzeć zemstę? To pytanie dręczyło Ganshuma, chociaż w głębi serca znał on odpowiedź na nie, brakowało mu jednak odpowiednich zdolności, aby móc ją pojąć.
Bez względu jednak na wszystkie wyżej opisane okoliczności podczas epidemii malarii w mieście w osobie Ganshuma zaszły poważne zmiany. Widział codziennie na własne oczy chorych ludzi, co było tym łatwiejsze, że zachorowała także część żołnierzy w koszarach, w których pod nieobecność doktora chłopak przebywał (rzecz jasna pod kuratelą pułkownika wciąż nie do końca mu dowierzającego). Codziennie ich odwiedzał i musiał pomagać im jeść oraz pić, gdyż chwilami byli tak osłabieni, że sami nie umieli sobie z tym poradzić. Początkowo Ganshum czuł do tych ludzi wstręt oraz niechęć, później zaczął czuć wobec nich coś, co było mu dotychczas zdecydowanie obce - współczucie. To uczucie zaczęło go dotykać w chwili, gdy pułkownik Brydon, widząc wyraźną niechęć swojego podopiecznego do chorych, rzekł dumnym i ponurym tonem:
- Brzydzisz się tymi ludźmi? A czy pomyślałeś, że dla niektórych ludzi ty jesteś bardziej godny takiej choroby niż oni? Nie pomyślałeś o tym, iż pewni ludzie mogą czuć do ciebie taki sam wstręt, jak ty do tych biednych nieszczęśników? Czy pomyślałeś wreszcie o tym, co by było, gdybyś ty sam znalazł się na ich miejscu? Jeżeli nie, to pomyśl, mój chłopcze. Doktor Plumford uważa cię za mądrego, młodego człowieka, chociaż przeżartego niechęcią do całego świata, którą można jednak wyplenić. Ja chcę wierzyć jego opinii, ponieważ nie znam drugiego tak wspaniałego człowieka jak on. Postaraj się więc dowieść, że zasługujesz na tak pochlebną ocenę i pomyśl, co by było, gdybyś teraz to ty leżał na łożu boleści? Czy znalazłbyś kogoś, kto by ci pomógł w biedzie? Czy może raczej byś był zdany na własne siły?
Słowa te wywołały wielki wstrząs emocjonalny w osobie Ganshuma, który poczuł się naprawdę, ale to naprawdę głupio. Najpierw oczywiście jego serce ogarnęła wściekłość i niechęć do pułkownika. Później zastąpiło je zastanowienie się nad sobą samym, aż wreszcie zaczął rozważać dokładnie wszystkie słowa Brydona. Zaczął powoli dochodzić do wniosku, że gdyby i jego spotkała choroba, wówczas nikt by go nie pielęgnował ani też nie pomógłby mu powrócić do zdrowia. To była naprawdę bardzo, ale to bardzo przygnębiająca świadomość. Ganshum zaczął rozumieć, iż jest niezwykle samotny na tym świecie i że prawdę mówiąc zawsze taki był. Bo czy jego dziadek kiedykolwiek okazał mu jakąś czułość? Nie. Był wobec niego nieraz naprawdę oschły i nieprzyjemny. Jedyne wspomnienia, jakie jego wnuk po nim zachował były bardzo ponure. Buldeo w oczach Ganshuma był wielkim człowiekiem, ale również oschłym i wiele po nim oczekującym. Niekiedy nawet zbyt wiele. Pamiętał doskonale, jak mu miał bardzo za złe konflikt z Mowglim, w efekcie którego ten „dzikus“ bez większego trudu pokonał w bójce. Przy czym Buldeo nie złościł się na swego wnuka dlatego, że szukał sprzeczki z Mowglim, ale że został przez niego pokonany.
- Nie rozumiem, jak ten dzikus mógł cię pokonać - powiedział myśliwy, kiedy Ganshum poskarżył mu się na chłopca z dżungli, gdy ten pokonał jego i Nuga bez większych trudności.
- Dziadku, on jest jakiś dziwnie silny! Ja i Nug nie mieliśmy z nim szans! - tłumaczył się Ganshum.
Buldeo spojrzał wówczas na niego ponurym wzrokiem i rzekł:
- Wobec tego ty powinieneś być jeszcze silniejszy od niego. Czy nie wstyd ci, że ten brudas nie tylko rozkochał w sobie dziewczynę, na której ci zależy, ale jeszcze poniżył cię w oczach twoich kolegów?
- Wstyd mi, dziadku - kajał się jego wnuk - Ale co ja mam wobec tego zrobić?
- Okazuj mu swoją pogardę, na jaką w pełni zasłużył oraz nie szukaj z nim konfliktu do czasu, aż nie będziesz na tyle silny, aby go pokonać.
Ganshum wykonał to polecenie, jednak znowu przy okazji, gdy Mowgli wyśmiał Buldea na oczach wszystkich i dowodził, że jego opowieści są łgarstwami, chłopak nie wytrzymał i rzucił się na wychowanka wilków. Ten jednak bez trudu go pokonał, za co ponownie Ganshum otrzymał burę od dziadka, który na dokładkę obił go kijem, żeby się wyżyć za to, jak został wyśmiany publicznie przez Mowgliego. Z tego też powodu wnuk słynnego myśliwego postanowił ukarać swojego adwersarza podrzucając mu kobrę Nagini wykradzioną kapłanowi, jednak poniósł porażkę, którą zdołał obrócić na swoją korzyść, ponieważ dziadek uwierzył w jego wersję śmierci tego paskudnego węża, a potem jeszcze wykorzystując ją bez żadnego trudu zdołał nastawiać wszystkich mieszkańców wioski przeciwko Mowgliemu, doprowadzając wreszcie do jego wygnania. Jednak zapłacili za to obaj, gdyż dżungla wymierzyła im sprawiedliwość za to, co zrobili.
Teraz, gdy Ganshum zaczął to wszystko wspominać i łączyć ze słowami pułkownika Brydona, to zaczął powoli rozumieć, jak bardzo jego życie jest pełne cierpienia, gdyż wychowanie, jakie zaoferował mu dziadek sprawiło, że teraz był on sam jeden i nikt go nie kochał - nie licząc tego zwariowanego doktora, która chyba był w stanie kochać cały świat. On jednak był sam jeden. Czy inni byliby w stanie pokochać wnuka Buldea? Być może, gdyby on się zmienił. Może wtedy już nie będzie sam.
Jak więc widzimy, to przede wszystkim egoizm oraz niechęć do swojej samotności zmotywowała Ganshuma do zmiany swej osoby. Zaczął więc z pomocą pułkownika pielęgnować chorych żołnierzy w koszarach, ale wtedy zachorowała Meshua. Wówczas to chłopiec przeżył prawdziwy wstrząs. Mimo, iż dziewczynka go odtrąciła on wciąż ją kochał i choć kiedyś dzielnie zachęcał ludzi w wiosce do spalenia jej na stosie wraz z jej rodziną, teraz widząc ją bladą niczym trup leżącą na łożu boleści poczuł, że jego serce krwawi z rozpaczy. Pojął wtedy, że ta oto urocza istota znaczyła dla niego więcej niż ktokolwiek inny na świecie. Co prawda kochała innego, czy jednak z tego powodu miała umrzeć? O nie! Ganshum wcale tego nie chciał! No dobrze, w myślach jej tego nieraz życzył, ale gdy doszło co do czego poczuł, że wcale tego nie pragnie. Teraz chciał jedynie, aby ona żyła i była znowu taka, jak dawniej, nawet gdyby to oznaczało, iż kiedyś zostanie żoną tego dzikusa z dżungli.
Chociaż w domu Neela i Mari chłopiec nie był zbyt mile widziany, to czasami tam przychodził z polecenia pułkownika Brydona dowiadywać się o zdrowiu dziewczynki i jej ojca. Nie mógł nic im pomóc, więc z tym większą ochotą zaczął pomagać żołnierzom chorym w koszarach. Miał nadzieję, że dzięki temu choć trochę staje się milszy Śiwie, który w zamian za to ocali Meshuę. Przysięgał w modlitwach do niego, że zrobi wszystko, co on tylko zechce, jeśli tylko uratuje on od śmierci tę niewinną istotę.
Teraz dopiero jego modlitwy zostały wysłuchane. Mowgli powrócił z lekarstwem oraz z samym doktorem Plumfordem dając nadzieję nie tylko Meshui, ale i wszystkim mieszkańcom Khanhiwary. Dzięki niemu wszyscy chorzy zaczęli powoli powracać do zdrowia, odzyskiwać siły i w ciągu kilku widmo śmierci od nich odeszło. Ganshum z radości codziennie klęczał przed obrazkiem Śiwy, dziękując mu za ocalenie Meshui. Jego serce zaś zaczęło czuć, że zaczyna nareszcie zaznawać spokoju, gdyż opuściła je nienawiść. Nadal jednak nie potrafił pojąć zachowania Mowgliego względem niego. Powody, dla których ten chłopiec nie szukał na nim zemsty za wszystkie doznane krzywdy nadal stanowiły dla niego wielką zagadkę, której jeszcze długo miał nie rozumieć.
Oczywiście Mowgli i jego bliscy nie znali problemów, jakie dręczyły ich młodego przyjaciela, który do niedawna jeszcze był im wrogiem. Zresztą i tak by niewiele ich one teraz obchodziły. Wszyscy radowali się bowiem zwycięstwem nad Ahmadem i uwolnieniem doktora Plumforda, jak również sukcesem w walce z chorobą trapiącą Khanhiwarę. Zarówno mieszkańcy miasta, jak również mieszkańcy dżungli radowali się z tego, choć co do tych ostatnich jedynie radowali się ci, którzy żyli w przyjaźni z Mowglim, jednak i tak to była duża liczba zwierząt. Imię syna Rakshy i Ojca Wilka było niesione echem przez Chila, który to wszem i wobec oznajmiał wszystkim wieści o wielkiej bitwie w Mieście Małp, gdzie pierwszy raz w dziejach dżungli dobrzy ludzie i zwierzęta walczyły ramię w ramię przeciwko złym ludziom zagrażającym szczęściu i spokoju obu światów. Imię Mowgliego, który poprowadził zwierzęta do walki w obronie dżungli przeciwko temu nędznikowi imieniem Ahmad (którego podła działalność zakłócała spokój i bezpieczeństwo nie tylko mieszkańców buszu, ale również ludzi żyjących w pobliżu) było przekazywane przez Chila wszystkim zwierzętom. Z kolei wilcze rodzeństwo chłopca przekazywało innym swoim pobratymcom wieści o bitwie. Podobnie czynili również Baloo i Bagheera, którzy opowiedzieli dokładnie przebieg walki swoim podopiecznym, czyli Durdze i Mahali.
- Ach, Mowgli to prawdziwy bohater! - wołała mała pantera.
- Jaka szkoda, że mnie tam z wami nie było! - dodawał niedźwiadek, wykonując przy tym bojowe ruchy łapkami - Z prawdziwą przyjemnością pokazałbym tym łotrom, co oznacza odwaga przyjaciół Mowgliego!
Baloo, chociaż zwykle z politowaniem patrzył na zachowanie swojego kuzyna, teraz uśmiechnął się pobłażliwie i rzekł:
- Nie wątpię, że tak właśnie by było, lecz nie lękaj się. Jeszcze niejeden raz będziesz miał okazję wykazać się męstwem i prawdziwą przyjaźnią.
Podobnie entuzjastycznie przekazywali wieści o bitwie Ojciec Wilk i Raksha, zaznaczając przy tym wielką odwagę swego przybranego syna, zaś Akela (chociaż już w bardziej spokojny sposób) mówił, iż jest dumny mogąc uznać Mowgliego za członka swojego plemienia i zawsze wiedział, że dobry to był wybór, gdy zaakceptował przyjęcie do go Wolnej Gromady.
Akru opowiadał swoim dzieciom (które same wkrótce spodziewały się swoich dzieci), jak wspaniale walczył Mowgli. Lura też to czynił, dodając jednak do swych opowieści wiele wydarzeń, które nie miały nigdy miejsce np. jak Mowgli sam jeden przeskakiwał największych ludzi i zadawał im ciosy w kark albo też, jak wskoczył na grzbiet Hathiego, z którego dzielnie wydawał im rozkazy do boju, zachęcając do tego, aby walczyli zaciekle i nie poddawali się. Sura i Lala śmiali się z tych bajek, ale nie zamierzali im zaprzeczać dobrze wiedząc, jak Lura uwielbia chłopca. Szary Brat również tak postępował, a kiedy ktoś go zapytał, czy tak właśnie było, tylko kiwał łbem i mówił tajemniczym tonem:
- Skoro mój brat tak mówi, to możecie mieć pewność, że tak właśnie było.
Hathi niewiele mówił o samej bitwie, jednak, gdy ktoś go o nią pytał, to mówił wraz ze swymi synami, że choć sprawy ludzi niewiele słonie powinny obchodzić, to tym razem dobrze zrobili biorąc udział w tej walce, ponieważ zaszczyt ona im przyniosła.
Kaa nikt o zdanie nie pytał, gdyż był on raczej małomówny, poza tym wszyscy wiedzieli, że jeśli już zacznie prawić o bitwie, to z całą pewnością wyolbrzymi znacznie swoje zasługi w niej, a tego przecież nikt nie chciał słuchać.
Sam Mowgli nie napawał się wcale swoim zwycięstwem. Przeciwnie, rozmawiał z przyjaciółmi z dżungli tak, jakby zrobił jedynie to, co każdy inny zrobiłby na jego miejscu. Codziennie w towarzystwie Shanti oraz Sikha (sama Meshua była jeszcze za słaba, aby opuszczać dom) chodził do buszu, aby doglądać niedźwiedzia Baloo, któremu wciąż dokuczały rany odniesione w poprzedniej walce. Radował się on teraz z tego powodu, że był taki tłusty, bo jego tłuszcz ocalił mu niedawno życie nie dopuszczając kulę do jego serca.
- I pomyśleć, że kiedyś radziłem ci, abyś nie jadł tyle miodu, żarłoku - powiedział z radością Bagheera - Teraz zaś dziękuję losowi za to, że mnie nie posłuchałeś.
- Ano widzisz, mój przyjacielu - uśmiechnął się Baloo - Dobrze więc, iż zamiast słuchać twoich rad postąpiłem wedle własnego rozumu.
- Ten jeden raz dobrze postąpiłeś, jednak nie gwarantuję, że następnym razem też tak będzie.
- To prawda, ale tak czy inaczej mam lekcję na przyszłość.
- Jaką?
- A taką, że muszę postępować według własnych zasad, a nie twoich.
Bagheera spojrzał załamany na Mowgliego i powiedział:
- Na wyłamaną kratę, dzięki której odzyskałem wolność! Zaczynam już żałować, że ten myśliwy lepiej go nie trafił! Może wówczas by spokorniał.
Mowgli parsknął śmiechem i spojrzał na swego dawnego nauczyciela, mówiąc:
- Jak to w dziwny sposób niektórzy okazują innym, że cieszą się z tego, iż nic im nie jest. Prawda, papa misiu?
- O, tak, moja mała żabko. O, tak - zachichotał niedźwiedź.
Bagheera również zaczął się śmiać czując, że mimo, iż jego przyjaciel niejeden raz go drażnił, to jednak radował go teraz jego powrót do zdrowia.
Shanti i Sikh nie znali języka zwierząt, jednak Mowgli powtórzył im dokładnie, o czym jego przyjaciele mówili. Oboje byli tym również bardzo uradowani.
Cała trójka spędzała miło czas w buszu w towarzystwie Bagheera i Baloo, jak również często bawiąc się z Mahalą i Durgą, których serdecznie polubili. Odwiedzali ich codziennie przez kilka dni. Idylla nie trwała jednak długo, gdyż pewnego popołudnia, kiedy powrócili do miasta Khanhiwary, to zauważyli biegnącego ulicą Rikkiego. Był on bardzo przejęty.
- Mowgli! Jak to dobrze, że cię znalazłem! - zawołał ichneumon.
- Rikki! Co się stało?! - zapytał Mowgli.
Wiedział, że skoro jego przyjaciel go szuka i to wyraźnie przerażony, to musiało mieć miejsce coś przerażającego.
- Meshua... I reszta... - dyszało zmęczone zwierzątko.
- Co z nimi?!
- W niebezpieczeństwie!
Mowgli przeraził się, po czym przekazał Shanti i Sikhowi tę wieść, a ci zareagowali na nią wyraźnym lękiem.
- Co z nimi? - spytał chłopiec z dżungli.
- Ahmad... Ten łotr... Więzi ich - wyjaśnił Rikki.
- Gdzie?
- W naszym domu.
- Ale skąd on się tam wziął?
- Nie wiem... Ale musisz coś zrobić, inaczej oni zginą!
Mowgli przekazał tę wieść swoim przyjaciołom, po czym cała czwórka pobiegła do domu Neela i Mari.
Rozdział 058
Rozdział LVIII
Triumfalny powrót
Niezwykły orszak, który wyjechał z Hanuman ruszył w drogę powrotną do Khanhiwary. Wyprawa ta nie trwała długo, ponieważ miasto znajdowało się niedaleko ruin dawnej siedziby wielkiego królestwa mieszkańców Indii, obecnie będącego niestety jedynie siedzibą plemienia Bandar-logów, jak też i wszelkiej maści bandytów i łotrów, o czym świadczyć może fakt, że tego właśnie dnia został z niego wyparty oddział rebeliantów dowodzony przez Ahmada, który to teraz w towarzystwie garstki swoich ludzi szedł związany oraz pilnowany przez żołnierzy swojego największego wroga, pułkownika Brydona. Dawny radża patrzył z malująca się na jego twarzy nienawiścią na słonia Hathiego, którego dosiadał Mowgli. Widok tego chłopca sprawił, że serce Ahmada zostało napełnione ogromną porcją wściekłości. Podły ów człowiek nie miał zamiaru zapomnieć tego, że to przez niego dzisiaj stracił swojego jedynego syna, będącego mu pociechą na stare lata. Sabu miał być jego następcą i kontynuować misję, której on się podjął, ale teraz nie miał możliwości przekazać synowi zadania walki o wolne Indie. Dlaczego? Bo ten żałosny, mały zdrajca, przyjaźniący się z ich największymi wrogami, wszystko zepsuł. Nie dość, że sprowadził im na karki żołnierzy pułkownika Brydona, to jeszcze zabił biednego Sabu. Ahmad nie zamierzał Mowgliemu tego ani zapomnieć, ani też darować i wiedział jedno... Musi go dopaść i zabić. Tylko w ten sposób uczyni resztki swojego życia naprawdę ważnymi. Były radża doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że zostanie zabity za wszczęcie rebelii przeciwko Anglikom oraz za swoją działalność, ale także wiedział to, iż musi coś zrobić przed swoim odejściem z tego świata. Chciał odejść do królestwa Kali ze świadomością, że zrobił to, co miał zrobić, czyli pomścił swojego potomka. Musiał go pomścić, ponieważ tylko w ten sposób mógłby spotkać Sabu i powiedzieć mu z ręką na sercu, iż jego dusza może być teraz naprawdę spokojna. Wiedział więc, że cokolwiek by się z nim nie stało, to on musi zabić Mowgliego.
Niestety, nasz dzielny pogromca Shere Khana nie miał o tym zielonego pojęcia, dlatego też właśnie jechał spokojnie na grzbiecie Hathiego, aby móc znowu zobaczyć swoją ukochaną Meshuę i podać jej lek, który uzdrowi ją i wielu innych ludzi w Khanhiwarze. Choć oczywiście słowo „spokojny“ nie do końca tutaj pasuje, ponieważ tak naprawdę bohaterski chłopiec drżał ze strachu, że nie zdoła przybyć na czas, aby pomóc Meshui oraz ojcu, jak i również bardzo się obawiał tego, że może stracić na zawsze Baloo, swojego kochanego papę misia i wiernego nauczyciela, postrzelonego dzisiaj przez tego łotra Sabu. Co prawda doktor Plumford z nim został, ale przecież wciąż istniało ryzyko, że niedźwiedź umrze. Mowgli nie wiedział, jak będzie on umiał sobie z tym poradzić. Chciał być dobrej myśli, ale wyraźnie czuł, że to zdecydowanie przerasta jego możliwości. Bagheera i cała reszta mogli sobie żartować czy też próbować udawać, iż są dobrej myśli, jednak przecież oni również drżeli ze strachu o życie swego wiernego przyjaciela. Jeśli więc tak dzielny łowca jak czarna pantera drżał o los tego „starego marudy“, jak go nazywał, to czemu Mowgli miałby tego nie robić? Chłopiec jakoś nigdy nie wierzył ani w Śiwę, ani Wisznu, ani też inne bóstwa, w jakie wierzyli jego ludzcy rodzice, ale teraz w głębi serca modlił się do nich, aby ocalili bliskie mu osoby zarówno te żyjące w Khanhiwarze, jak i te żyjące w buszu. Choć wydawało mu się zawsze głupie to, że jego matka modli się do obrazka, na którym widniał jakiś mężczyzna o zielonej skórze i dziwacznym wyglądzie, to jednak teraz Mowgli byłby gotów oddać mu wszystko, czego tylko on by od niego zażądał, aby tylko w zamian ocalił on jego bliskich.
Z takimi oto myślami chłopiec wraz z oddziałem żołnierzy pułkownika Brydona (wśród których był Bougi) oraz grupką więźniów Jej Królewskiej Mości przybywał do Khanhiwary. Nie wiedział, jak długo tam jechali, lecz w końcu przybyli na miejsce. Tam Anglicy zeskoczyli ze swoich koni oraz z grzbietów synów Hathiego, a następnie zaczęli zdejmować z nich skrzynie pełne lekarstw, a przede wszystkim chininy, tak niezbędnej dla ratowania życia chorych mieszkańców miasta. Bougi i Mowgli szybko pobiegli, aby im pomóc.
- Jesteśmy już na miejscu - powiedział starszy pan do swojego wnuka - Udało się nam tu dotrzeć bezpiecznie.
- Wszystko to dzięki Mowgliemu - rzekł z dumą pułkownik Brydon, patrząc zachwycony na chłopca - Tylko dzięki niemu zdołaliśmy ocalić wszystkich mieszkańców Khanhiwary. To on sprawił, że odzyskaliśmy nie tylko mojego przyjaciela, doktora Plumforda, ale również wszystkie zapasy chininy.
- Słyszysz, Mowgli, co mówi pułkownik?! Jesteś bohaterem!
Sam chłopiec nie podzielał jednak zdania swego dziadka w tej sprawie.
- Być może, ale czuję się okropnie. Przeze mnie zginął Sabu i to przeze mnie został ranny Baloo. Niepotrzebnie prosiłem moich przyjaciół o pomoc. Jeżeli mój nauczyciel umrze, nigdy sobie tego nie wybaczę.
Pułkownik ze smutkiem w oczach podszedł do niego i rzekł:
- Mowgli... Zaufaj doktorowi Plumfordowi. To nie tylko mój wierny przyjaciel, ale też i wspaniały lekarz. Da sobie radę. Ocali twego przyjaciela. Tylko mu zaufaj, proszę.
Pogromca Shere Khana nie wiedział, co ma o tym myśleć, jednak skinął głową potakująco i uśmiechnął się delikatnie.
- Oby miał pan rację. Ale nie powinniśmy tracić czasu.
- Racja, chłopcze - powiedział Bougi - Meshua i Neel czekają na nas.
Mowgli potwierdził jego, po czym podszedł do Hathiego dziękując mu za okazaną pomoc.
- Bez was nigdy bym sobie nie poradził i to zarówno w bitwie, jak i teraz. Dziękuję wam.
- To dla nas drobiazg, Mowgli - stwierdził szlachetnym tonem Hathi - Jesteś naszym przyjacielem, a czyż przyjaciele sobie nie pomagają? Choć sprawy ludzi nie są naszymi sprawami, to jednak wiedz, iż ty dla nas zawsze będziesz dzieckiem dżungli i zawsze będziesz mógł liczyć na mą pomoc.
- I naszą - rzekł jeden z synów najstarszego słonia w buszu - Nie żałuj naszych ran ani też swoich, ponieważ ocaliłeś dzisiaj swego przyjaciela ze świata ludzi, a być może nie tylko jego.
- Czas to pokaże - odparł na to Hathi - Tak czy inaczej idź już, mój przyjacielu. Idź... Twoi bliscy czekają, abyś i im pomógł. Wielka szkoda, że należą do innego świata. W innym wypadku moglibyśmy wejść wraz z tobą pomiędzy ludzi.
Mowgli uśmiechnął się do niego przyjaźnie i lekko ścisnął jego trąbę, po czym bardzo szczęśliwy wziął z Bougim jedną skrzynkę z lekarstwami, a następnie udał się z nią do pałacu, gdzie miał swe koszary oddział żołnierzy pułkownika Geoffereya Brydona. Pozostających w nich Anglicy dowodzeni przez kapitana Smitha bardzo ucieszyli się na widok swego dowódcy całego i zdrowego, a do tego jeszcze w towarzystwie związanego Ahmada.
- Jak go złapałeś, pułkowniku?! - zapytał kapitan.
- To dłuższa opowieść i nie mam teraz czasu was nią uraczyć - rzekł z ponurym uśmiechem Brydon - Mamy ważniejsze sprawy do załatwienia. Wielu mieszkańców tego miasta jest rannych. Musimy ich wyleczyć.
- Ma pan rację. Ale gdzie jest doktor Plumford?
- Pozostał on z częścią moich ludzi w Hanuman, ponieważ musi komuś pomóc.
Mężczyzna uznał, że więcej nie musi mówić kapitanowi. Doskonale wiedział, jak bardzo głupio zabrzmiałoby to, iż słynny lekarz pozostał tam, gdzie pozostał, aby wyleczyć rannego niedźwiedzia. Jeszcze oficer wziąłby doktora za szaleńca, a pułkownik tego nie chciał. Poza tym sam był tym wszystkim wyraźnie zdumiony i w sumie posiadał pewne wątpliwości, czy ma w nie wierzyć, czy też lepiej uznać je za halucynacje.
- Jednak spokojnie, doktor Plumford nie będzie nam potrzebny - rzekł pułkownik - Aby wyleczyć rannych mieszkańców tego miasta, wystarczy tylko kierować się wskazówkami, jakie nam zostawił.
Następnie wyjął on kartkę napisaną mu przez swojego przyjaciela i pokazał ją kapitanowi.
- Nakaż żołnierzom, aby wzięli chininę i podali jej porcję każdemu, kto jest chory na malarię. Niech tylko podają ją im w odpowiedni sposób, czyli dokładnie tak, jak tego sobie życzył doktor. Rozumiecie?
William Smith zasalutował swemu dowódcy, po czym ruszył wykonać polecenie, zaś pułkownik podał Mowgliemu buteleczkę z chininą.
- Proszę, mój chłopcze. Zasłużyłeś na nią bardziej niż myślisz. Podaj to tej uroczej dziewczynce i swojemu ojcu. Wierzę, że to im pomoże.
Chłopiec z radością przycisnął buteleczkę do serca i ruszył biegiem w kierunku domu Meshui, Bougi natomiast odebrał jeszcze kilka wskazówek od dowódcy angielskich wojsk i poszedł za wnukiem.
Mowgli tymczasem wparował do domu niczym błyskawica, wołając przy tym:
- Mam chininę! Mam chininę!
Wszyscy obecni w pokoju spojrzeli na niego zdumieni.
- Poważnie? - zapytała Mari, podbiegając do chłopca i ściskając go mocno - Doktor Plumford wrócił?
- Jeszcze nie - odpowiedział jej syn - Ale widziałem się z nim. Jest cały i zdrowy.
- Dzięki niech będą wielkiemu Śiwie - westchnęła z ulgą Mari.
Shanti i Sikh patrzyli z podziwem na swojego przyjaciela, zaś dawna niewolnica Garrouma prócz tego podbiegła do niego radośnie i uściskała go czule.
- Wiedziałam, że wrócisz! - zawołała - Byłam tego pewna!
- Wszyscy to wiedzieliśmy - powiedział dawny garncarz, podchodząc do niego - Ale było naprawdę coraz trudniej. Twój tata i Meshua są bardzo chorzy.
- To prawda. Trzeba im podać chininę - dodała Mari.
Następnie zadowolona podała Ranjnana na ręce Shanti, a potem wzięła od Mowgliego buteleczkę chininy.
- Tylko jak należy to podawać? - zapytała kobieta.
- Spokojnie, ja wiem, jak - powiedział Bougi, wchodząc do środka.
Córka radośnie objęła go, gdy tylko go zobaczyła.
- Witaj, ojcze! - zawołała radośnie - Tak bardzo się o ciebie martwiłam! O ciebie także, Mowgli. Wiesz, powinnam natrzeć ci uszu, że tak bez słowa pobiegłeś do kryjówki Ahmada, ale jakoś nie umiem się na ciebie gniewać, kochanie. Zwłaszcza, że tak bardzo nam pomogłeś.
Bougi spojrzał na córkę i wnuka z uśmiechem na twarzy.
- No właśnie, kochanie. Ale dość tego gadania. Nasi bliscy czekają na pomoc.
Mari zgodziła się z nim, po czym z pomocą ojca oraz jego wskazówek wydzieliła odpowiednią porcję chininy, zmieszała ją z wodą, a następnie podała Neelowi. Drugą porcję lekarstwa dodała do innej miseczki z wodą, potem dała ją Mowgliemu, ten zaś powoli podszedł do posłania Meshui. Dziewczynka była tak bardzo wykończona chorobą, że prawie cały dzień spała i tylko na chwilę się obudziła, aby zapytać Mari o swego najlepszego przyjaciela. Teraz zaś ponownie spała z Rikkim drzemiącym na jej piersi. Ichneumon też był zmęczony swoją misją, jednak teraz obudził się widząc Mowgliego. Radośnie zapiszczał na jego widok.
- Mowgli - rzekł zadowolony - Cieszę się, że cię tu widzę. Czy wróciłeś jako zwycięzca?
- Tak... Pokonałem z przyjaciółmi Ahmada, a także uwolniłem doktora Plumforda - wyjaśnił mu chłopiec - Mamy chininę i możemy pomóc Meshui.
Następnie delikatnie obudził dziewczynkę, która na sam jego widok rozpromieniła się od ucha do ucha, choć z powodu choroby była osłabiona i ledwie zdołała tego dokonać.
- Mowgli... Tak się cieszę, że jesteś. Martwiłam się o ciebie. Gdzie ty byłeś cały czas?
- Długo by opowiadać - odpowiedział jej Mowgli - Ale to teraz jest bez znaczenia. Mam chininę. Proszę, zażyj to.
Podał jej lekarstwo najpierw na kawałku owocu, a potem zmieszane z wodą. Meshua łapczywie spożyła lek i zadowolona położyła się na swoim posłaniu, nie odrywając przy tym swego wzroku od tego dzielnego i bardzo bohaterskiego chłopca, dzięki któremu poznała prawdziwe szczęście, a jej mama już nie była smutna, ponieważ odzyskała swojego małego Nathoo, za którym tak strasznie tęskniła.
Meshua ze swojego posłania patrzyła na Mowgliego, jak ten podchodzi do łóżka ojca i rozmawia z nim szczęśliwy, że Neel poczuł się nieco lepiej.
- Rikki... On jest dla mnie taki dobry - powiedziała dziewczynka bardzo wzruszonym głosem.
- Oczywiście, że tak - rzekł z uśmiechem na pyszczku ichneumon - To naprawdę wspaniały chłopiec i bardzo cię kocha.
- Naprawdę tak myślisz? - zapytała Meshua nie odrywając przy tym wzroku od swego przyjaciela.
- O tak... Czy w innym wypadku by tak się dla ciebie narażał?
- Ale... Chodzi mi o to, czy on mnie kocha tak, jak ja kocham jego?
Rikki zastanowił się przez chwilę, zanim odpowiedział na to pytanie:
- Nie jestem pewien, jak ty go kochasz, ale jeżeli tak mocno, jak on ciebie, to oboje kochacie się ponad życie.
- Ale... Czy on mnie kocha tak, jak tata kocha mamę?
Ichneumon delikatnie zachichotał.
- Och, Meshuo. Czyżbyś tego nie widziała wcześniej? To było przecież widoczne od pierwszej chwili, gdy was poznałem. Każda chwila spędzona z tobą jest dla niego niezwykle cenna, a bez ciebie jego życie nie miałoby żadnego sensu. Tak, on na pewno właśnie tak cię kocha.
Meshua popatrzyła w oczy mangusty uważnie, pytając:
- Powiedział ci to?
- Nie musiał. Ja widzę więcej niż wielu ludzi i wiem doskonale, jakie uczucia do siebie żywicie oboje.
Dziewczynka zachichotała delikatnie, kiedy to usłyszała.
- Co cię tak bawi, kochanie? - zapytała Mari, podchodząc do posłania Meshui, trzymając Ranjana na rękach.
- Nic takiego, mamo. Tylko cieszę się, że Mowgli jest tu z nami.
- A ja się cieszę, że wracają ci siły, które pozwalają ci się śmiać - rzekła na to jej matka - Lekarstwo, jak widzę, doskonale działa.
- Nie chcę się mądrzyć, ale moim zdaniem to nie chinina tak doskonale działa na naszą małą Meshuę - stwierdził wesoło Bougi, patrząc na wnuczkę.
- Ja też tak uważam - powiedział Neel ze swego łóżka - To lekarstwo, które działa także i na mnie.
- Niech pan pozwoli spędzić temu lekarstwu nieco czasu z inną chorą osobą w tym domu - zażartowała sobie Shanti.
Neel zaśmiał się, po czym pogłaskał Mowgliego po głowie i rzekł mu, aby poszedł do Meshui. Chłopiec spełnił jego prośbę, a następnie usiadł przy swojej małej przyjaciółce, ściskając czule jej dłoń. Czuł, jak serce wypełnia mu radość i nadzieja, że wszystko będzie lepiej.
To wspaniałe uczucie zwiększyło się następnego dnia, kiedy to wrócił do miasta doktor Plumford w towarzystwie powierzonych mu żołnierzy i... Baloo oraz kilku zwierząt (które trzymały jednak pewien dystans od ludzi). Stary niedźwiedź miał na piersi kilka opatrunków i stawiał powolne kroki, ale był wyraźnie zadowolony.
Mowgli znajdował się wtedy przed miastem razem z Rikkim zbierał kwiaty dla Meshui. Gdy tylko zobaczył tego oto wspaniałego człowieka, to bardzo zadowolony podbiegł do lekarza, rzucając mu się na szyję i mocno go ściskając.
- Pan doktor! - wołał radośnie chłopiec.
- Witaj, mój mały przyjacielu! - zawołał szczęśliwy lekarz, ściskając go mocno - Tak się cieszę, że cię widzę tak radosnego. A dla kogo te piękne kwiaty? Dla twojej małej przyjaciółki?
Mowgli zarumienił się delikatnie, słysząc jego pytanie.
- Tak, to prawda - potwierdził - A co z Baloo? Czy żyje?
- Sam go możesz o to zapytać. Stoi tam.
Chłopiec rozejrzał się i zobaczył niedźwiedzia stojącego nieopodal nich. Niedaleko niego siedzieli Bagheera, Akela, Szary Brat i kilka innych zwierząt, trzymające się w bezpiecznej odległości od ludzi. Obok Baloo stali żołnierze pułkownika Brydona, przy których to stary niedźwiedź czuł się zupełnie bezpiecznie. Nie umiał on tego w żaden sposób uzasadnić, ale być może świadomość, że pomagali oni dzielnie Plumfordowi w ratowaniu mu życia sprawiła, iż poczuł do nich sympatię.
- Ach, mój kochany papa miś! - zawołał radośnie Mowgli, obejmując mocno niedźwiedzia za szyję.
- Moja mała żabka - uśmiechnął się Baloo, dotykając go czule łapą po głowie i plecach - Nawet nie wiesz, jak mi ciebie brakowało.
- Czujesz się już lepiej?
- Oczywiście. Twój przyjaciel mi pomógł. To bardzo dobry człowiek. Żałuję, że wszyscy ludzie nie są tacy jak on.
- Ja również, papo misiu. Ja również.
Następnie spojrzał na doktora i rzekł wzruszony, połykając własne łzy ze wzruszenia:
- Dziękuję, panie doktorze. Dziękuję...
- To była dla mnie przyjemność pomagać twoim przyjaciołom - rzekł z uśmiechem Plumford - Ten miś był naprawdę bardzo dobrym pacjentem. Tak, to prawda. Bardzo dobrym. O wiele mniej marudnym niż wielu ludzi, których przyszło mi badać.
Mowgli zadowolony pobiegł po Meshuę i całą resztę swojej rodziny. Dziewczynka oraz jego ojciec byli co prawda zmęczeni, ale pogromca Shere Khana wziął swoją przyjaciółkę na barana, a Neelowi pomógł wstać Bougi. Wszyscy więc przyszli zobaczyć tę jakże radosną chwilę, kiedy to doktor Plumford i niedźwiedź Baloo stali przed pod drzewem przed murami miasta, aby ich powitać, każdy w swoim języku.
- Witajcie! - zawołał doktor.
- Grraau! - zaryczał niedźwiedź.
Triumfalny powrót
Niezwykły orszak, który wyjechał z Hanuman ruszył w drogę powrotną do Khanhiwary. Wyprawa ta nie trwała długo, ponieważ miasto znajdowało się niedaleko ruin dawnej siedziby wielkiego królestwa mieszkańców Indii, obecnie będącego niestety jedynie siedzibą plemienia Bandar-logów, jak też i wszelkiej maści bandytów i łotrów, o czym świadczyć może fakt, że tego właśnie dnia został z niego wyparty oddział rebeliantów dowodzony przez Ahmada, który to teraz w towarzystwie garstki swoich ludzi szedł związany oraz pilnowany przez żołnierzy swojego największego wroga, pułkownika Brydona. Dawny radża patrzył z malująca się na jego twarzy nienawiścią na słonia Hathiego, którego dosiadał Mowgli. Widok tego chłopca sprawił, że serce Ahmada zostało napełnione ogromną porcją wściekłości. Podły ów człowiek nie miał zamiaru zapomnieć tego, że to przez niego dzisiaj stracił swojego jedynego syna, będącego mu pociechą na stare lata. Sabu miał być jego następcą i kontynuować misję, której on się podjął, ale teraz nie miał możliwości przekazać synowi zadania walki o wolne Indie. Dlaczego? Bo ten żałosny, mały zdrajca, przyjaźniący się z ich największymi wrogami, wszystko zepsuł. Nie dość, że sprowadził im na karki żołnierzy pułkownika Brydona, to jeszcze zabił biednego Sabu. Ahmad nie zamierzał Mowgliemu tego ani zapomnieć, ani też darować i wiedział jedno... Musi go dopaść i zabić. Tylko w ten sposób uczyni resztki swojego życia naprawdę ważnymi. Były radża doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że zostanie zabity za wszczęcie rebelii przeciwko Anglikom oraz za swoją działalność, ale także wiedział to, iż musi coś zrobić przed swoim odejściem z tego świata. Chciał odejść do królestwa Kali ze świadomością, że zrobił to, co miał zrobić, czyli pomścił swojego potomka. Musiał go pomścić, ponieważ tylko w ten sposób mógłby spotkać Sabu i powiedzieć mu z ręką na sercu, iż jego dusza może być teraz naprawdę spokojna. Wiedział więc, że cokolwiek by się z nim nie stało, to on musi zabić Mowgliego.
Niestety, nasz dzielny pogromca Shere Khana nie miał o tym zielonego pojęcia, dlatego też właśnie jechał spokojnie na grzbiecie Hathiego, aby móc znowu zobaczyć swoją ukochaną Meshuę i podać jej lek, który uzdrowi ją i wielu innych ludzi w Khanhiwarze. Choć oczywiście słowo „spokojny“ nie do końca tutaj pasuje, ponieważ tak naprawdę bohaterski chłopiec drżał ze strachu, że nie zdoła przybyć na czas, aby pomóc Meshui oraz ojcu, jak i również bardzo się obawiał tego, że może stracić na zawsze Baloo, swojego kochanego papę misia i wiernego nauczyciela, postrzelonego dzisiaj przez tego łotra Sabu. Co prawda doktor Plumford z nim został, ale przecież wciąż istniało ryzyko, że niedźwiedź umrze. Mowgli nie wiedział, jak będzie on umiał sobie z tym poradzić. Chciał być dobrej myśli, ale wyraźnie czuł, że to zdecydowanie przerasta jego możliwości. Bagheera i cała reszta mogli sobie żartować czy też próbować udawać, iż są dobrej myśli, jednak przecież oni również drżeli ze strachu o życie swego wiernego przyjaciela. Jeśli więc tak dzielny łowca jak czarna pantera drżał o los tego „starego marudy“, jak go nazywał, to czemu Mowgli miałby tego nie robić? Chłopiec jakoś nigdy nie wierzył ani w Śiwę, ani Wisznu, ani też inne bóstwa, w jakie wierzyli jego ludzcy rodzice, ale teraz w głębi serca modlił się do nich, aby ocalili bliskie mu osoby zarówno te żyjące w Khanhiwarze, jak i te żyjące w buszu. Choć wydawało mu się zawsze głupie to, że jego matka modli się do obrazka, na którym widniał jakiś mężczyzna o zielonej skórze i dziwacznym wyglądzie, to jednak teraz Mowgli byłby gotów oddać mu wszystko, czego tylko on by od niego zażądał, aby tylko w zamian ocalił on jego bliskich.
Z takimi oto myślami chłopiec wraz z oddziałem żołnierzy pułkownika Brydona (wśród których był Bougi) oraz grupką więźniów Jej Królewskiej Mości przybywał do Khanhiwary. Nie wiedział, jak długo tam jechali, lecz w końcu przybyli na miejsce. Tam Anglicy zeskoczyli ze swoich koni oraz z grzbietów synów Hathiego, a następnie zaczęli zdejmować z nich skrzynie pełne lekarstw, a przede wszystkim chininy, tak niezbędnej dla ratowania życia chorych mieszkańców miasta. Bougi i Mowgli szybko pobiegli, aby im pomóc.
- Jesteśmy już na miejscu - powiedział starszy pan do swojego wnuka - Udało się nam tu dotrzeć bezpiecznie.
- Wszystko to dzięki Mowgliemu - rzekł z dumą pułkownik Brydon, patrząc zachwycony na chłopca - Tylko dzięki niemu zdołaliśmy ocalić wszystkich mieszkańców Khanhiwary. To on sprawił, że odzyskaliśmy nie tylko mojego przyjaciela, doktora Plumforda, ale również wszystkie zapasy chininy.
- Słyszysz, Mowgli, co mówi pułkownik?! Jesteś bohaterem!
Sam chłopiec nie podzielał jednak zdania swego dziadka w tej sprawie.
- Być może, ale czuję się okropnie. Przeze mnie zginął Sabu i to przeze mnie został ranny Baloo. Niepotrzebnie prosiłem moich przyjaciół o pomoc. Jeżeli mój nauczyciel umrze, nigdy sobie tego nie wybaczę.
Pułkownik ze smutkiem w oczach podszedł do niego i rzekł:
- Mowgli... Zaufaj doktorowi Plumfordowi. To nie tylko mój wierny przyjaciel, ale też i wspaniały lekarz. Da sobie radę. Ocali twego przyjaciela. Tylko mu zaufaj, proszę.
Pogromca Shere Khana nie wiedział, co ma o tym myśleć, jednak skinął głową potakująco i uśmiechnął się delikatnie.
- Oby miał pan rację. Ale nie powinniśmy tracić czasu.
- Racja, chłopcze - powiedział Bougi - Meshua i Neel czekają na nas.
Mowgli potwierdził jego, po czym podszedł do Hathiego dziękując mu za okazaną pomoc.
- Bez was nigdy bym sobie nie poradził i to zarówno w bitwie, jak i teraz. Dziękuję wam.
- To dla nas drobiazg, Mowgli - stwierdził szlachetnym tonem Hathi - Jesteś naszym przyjacielem, a czyż przyjaciele sobie nie pomagają? Choć sprawy ludzi nie są naszymi sprawami, to jednak wiedz, iż ty dla nas zawsze będziesz dzieckiem dżungli i zawsze będziesz mógł liczyć na mą pomoc.
- I naszą - rzekł jeden z synów najstarszego słonia w buszu - Nie żałuj naszych ran ani też swoich, ponieważ ocaliłeś dzisiaj swego przyjaciela ze świata ludzi, a być może nie tylko jego.
- Czas to pokaże - odparł na to Hathi - Tak czy inaczej idź już, mój przyjacielu. Idź... Twoi bliscy czekają, abyś i im pomógł. Wielka szkoda, że należą do innego świata. W innym wypadku moglibyśmy wejść wraz z tobą pomiędzy ludzi.
Mowgli uśmiechnął się do niego przyjaźnie i lekko ścisnął jego trąbę, po czym bardzo szczęśliwy wziął z Bougim jedną skrzynkę z lekarstwami, a następnie udał się z nią do pałacu, gdzie miał swe koszary oddział żołnierzy pułkownika Geoffereya Brydona. Pozostających w nich Anglicy dowodzeni przez kapitana Smitha bardzo ucieszyli się na widok swego dowódcy całego i zdrowego, a do tego jeszcze w towarzystwie związanego Ahmada.
- Jak go złapałeś, pułkowniku?! - zapytał kapitan.
- To dłuższa opowieść i nie mam teraz czasu was nią uraczyć - rzekł z ponurym uśmiechem Brydon - Mamy ważniejsze sprawy do załatwienia. Wielu mieszkańców tego miasta jest rannych. Musimy ich wyleczyć.
- Ma pan rację. Ale gdzie jest doktor Plumford?
- Pozostał on z częścią moich ludzi w Hanuman, ponieważ musi komuś pomóc.
Mężczyzna uznał, że więcej nie musi mówić kapitanowi. Doskonale wiedział, jak bardzo głupio zabrzmiałoby to, iż słynny lekarz pozostał tam, gdzie pozostał, aby wyleczyć rannego niedźwiedzia. Jeszcze oficer wziąłby doktora za szaleńca, a pułkownik tego nie chciał. Poza tym sam był tym wszystkim wyraźnie zdumiony i w sumie posiadał pewne wątpliwości, czy ma w nie wierzyć, czy też lepiej uznać je za halucynacje.
- Jednak spokojnie, doktor Plumford nie będzie nam potrzebny - rzekł pułkownik - Aby wyleczyć rannych mieszkańców tego miasta, wystarczy tylko kierować się wskazówkami, jakie nam zostawił.
Następnie wyjął on kartkę napisaną mu przez swojego przyjaciela i pokazał ją kapitanowi.
- Nakaż żołnierzom, aby wzięli chininę i podali jej porcję każdemu, kto jest chory na malarię. Niech tylko podają ją im w odpowiedni sposób, czyli dokładnie tak, jak tego sobie życzył doktor. Rozumiecie?
William Smith zasalutował swemu dowódcy, po czym ruszył wykonać polecenie, zaś pułkownik podał Mowgliemu buteleczkę z chininą.
- Proszę, mój chłopcze. Zasłużyłeś na nią bardziej niż myślisz. Podaj to tej uroczej dziewczynce i swojemu ojcu. Wierzę, że to im pomoże.
Chłopiec z radością przycisnął buteleczkę do serca i ruszył biegiem w kierunku domu Meshui, Bougi natomiast odebrał jeszcze kilka wskazówek od dowódcy angielskich wojsk i poszedł za wnukiem.
Mowgli tymczasem wparował do domu niczym błyskawica, wołając przy tym:
- Mam chininę! Mam chininę!
Wszyscy obecni w pokoju spojrzeli na niego zdumieni.
- Poważnie? - zapytała Mari, podbiegając do chłopca i ściskając go mocno - Doktor Plumford wrócił?
- Jeszcze nie - odpowiedział jej syn - Ale widziałem się z nim. Jest cały i zdrowy.
- Dzięki niech będą wielkiemu Śiwie - westchnęła z ulgą Mari.
Shanti i Sikh patrzyli z podziwem na swojego przyjaciela, zaś dawna niewolnica Garrouma prócz tego podbiegła do niego radośnie i uściskała go czule.
- Wiedziałam, że wrócisz! - zawołała - Byłam tego pewna!
- Wszyscy to wiedzieliśmy - powiedział dawny garncarz, podchodząc do niego - Ale było naprawdę coraz trudniej. Twój tata i Meshua są bardzo chorzy.
- To prawda. Trzeba im podać chininę - dodała Mari.
Następnie zadowolona podała Ranjnana na ręce Shanti, a potem wzięła od Mowgliego buteleczkę chininy.
- Tylko jak należy to podawać? - zapytała kobieta.
- Spokojnie, ja wiem, jak - powiedział Bougi, wchodząc do środka.
Córka radośnie objęła go, gdy tylko go zobaczyła.
- Witaj, ojcze! - zawołała radośnie - Tak bardzo się o ciebie martwiłam! O ciebie także, Mowgli. Wiesz, powinnam natrzeć ci uszu, że tak bez słowa pobiegłeś do kryjówki Ahmada, ale jakoś nie umiem się na ciebie gniewać, kochanie. Zwłaszcza, że tak bardzo nam pomogłeś.
Bougi spojrzał na córkę i wnuka z uśmiechem na twarzy.
- No właśnie, kochanie. Ale dość tego gadania. Nasi bliscy czekają na pomoc.
Mari zgodziła się z nim, po czym z pomocą ojca oraz jego wskazówek wydzieliła odpowiednią porcję chininy, zmieszała ją z wodą, a następnie podała Neelowi. Drugą porcję lekarstwa dodała do innej miseczki z wodą, potem dała ją Mowgliemu, ten zaś powoli podszedł do posłania Meshui. Dziewczynka była tak bardzo wykończona chorobą, że prawie cały dzień spała i tylko na chwilę się obudziła, aby zapytać Mari o swego najlepszego przyjaciela. Teraz zaś ponownie spała z Rikkim drzemiącym na jej piersi. Ichneumon też był zmęczony swoją misją, jednak teraz obudził się widząc Mowgliego. Radośnie zapiszczał na jego widok.
- Mowgli - rzekł zadowolony - Cieszę się, że cię tu widzę. Czy wróciłeś jako zwycięzca?
- Tak... Pokonałem z przyjaciółmi Ahmada, a także uwolniłem doktora Plumforda - wyjaśnił mu chłopiec - Mamy chininę i możemy pomóc Meshui.
Następnie delikatnie obudził dziewczynkę, która na sam jego widok rozpromieniła się od ucha do ucha, choć z powodu choroby była osłabiona i ledwie zdołała tego dokonać.
- Mowgli... Tak się cieszę, że jesteś. Martwiłam się o ciebie. Gdzie ty byłeś cały czas?
- Długo by opowiadać - odpowiedział jej Mowgli - Ale to teraz jest bez znaczenia. Mam chininę. Proszę, zażyj to.
Podał jej lekarstwo najpierw na kawałku owocu, a potem zmieszane z wodą. Meshua łapczywie spożyła lek i zadowolona położyła się na swoim posłaniu, nie odrywając przy tym swego wzroku od tego dzielnego i bardzo bohaterskiego chłopca, dzięki któremu poznała prawdziwe szczęście, a jej mama już nie była smutna, ponieważ odzyskała swojego małego Nathoo, za którym tak strasznie tęskniła.
Meshua ze swojego posłania patrzyła na Mowgliego, jak ten podchodzi do łóżka ojca i rozmawia z nim szczęśliwy, że Neel poczuł się nieco lepiej.
- Rikki... On jest dla mnie taki dobry - powiedziała dziewczynka bardzo wzruszonym głosem.
- Oczywiście, że tak - rzekł z uśmiechem na pyszczku ichneumon - To naprawdę wspaniały chłopiec i bardzo cię kocha.
- Naprawdę tak myślisz? - zapytała Meshua nie odrywając przy tym wzroku od swego przyjaciela.
- O tak... Czy w innym wypadku by tak się dla ciebie narażał?
- Ale... Chodzi mi o to, czy on mnie kocha tak, jak ja kocham jego?
Rikki zastanowił się przez chwilę, zanim odpowiedział na to pytanie:
- Nie jestem pewien, jak ty go kochasz, ale jeżeli tak mocno, jak on ciebie, to oboje kochacie się ponad życie.
- Ale... Czy on mnie kocha tak, jak tata kocha mamę?
Ichneumon delikatnie zachichotał.
- Och, Meshuo. Czyżbyś tego nie widziała wcześniej? To było przecież widoczne od pierwszej chwili, gdy was poznałem. Każda chwila spędzona z tobą jest dla niego niezwykle cenna, a bez ciebie jego życie nie miałoby żadnego sensu. Tak, on na pewno właśnie tak cię kocha.
Meshua popatrzyła w oczy mangusty uważnie, pytając:
- Powiedział ci to?
- Nie musiał. Ja widzę więcej niż wielu ludzi i wiem doskonale, jakie uczucia do siebie żywicie oboje.
Dziewczynka zachichotała delikatnie, kiedy to usłyszała.
- Co cię tak bawi, kochanie? - zapytała Mari, podchodząc do posłania Meshui, trzymając Ranjana na rękach.
- Nic takiego, mamo. Tylko cieszę się, że Mowgli jest tu z nami.
- A ja się cieszę, że wracają ci siły, które pozwalają ci się śmiać - rzekła na to jej matka - Lekarstwo, jak widzę, doskonale działa.
- Nie chcę się mądrzyć, ale moim zdaniem to nie chinina tak doskonale działa na naszą małą Meshuę - stwierdził wesoło Bougi, patrząc na wnuczkę.
- Ja też tak uważam - powiedział Neel ze swego łóżka - To lekarstwo, które działa także i na mnie.
- Niech pan pozwoli spędzić temu lekarstwu nieco czasu z inną chorą osobą w tym domu - zażartowała sobie Shanti.
Neel zaśmiał się, po czym pogłaskał Mowgliego po głowie i rzekł mu, aby poszedł do Meshui. Chłopiec spełnił jego prośbę, a następnie usiadł przy swojej małej przyjaciółce, ściskając czule jej dłoń. Czuł, jak serce wypełnia mu radość i nadzieja, że wszystko będzie lepiej.
To wspaniałe uczucie zwiększyło się następnego dnia, kiedy to wrócił do miasta doktor Plumford w towarzystwie powierzonych mu żołnierzy i... Baloo oraz kilku zwierząt (które trzymały jednak pewien dystans od ludzi). Stary niedźwiedź miał na piersi kilka opatrunków i stawiał powolne kroki, ale był wyraźnie zadowolony.
Mowgli znajdował się wtedy przed miastem razem z Rikkim zbierał kwiaty dla Meshui. Gdy tylko zobaczył tego oto wspaniałego człowieka, to bardzo zadowolony podbiegł do lekarza, rzucając mu się na szyję i mocno go ściskając.
- Pan doktor! - wołał radośnie chłopiec.
- Witaj, mój mały przyjacielu! - zawołał szczęśliwy lekarz, ściskając go mocno - Tak się cieszę, że cię widzę tak radosnego. A dla kogo te piękne kwiaty? Dla twojej małej przyjaciółki?
Mowgli zarumienił się delikatnie, słysząc jego pytanie.
- Tak, to prawda - potwierdził - A co z Baloo? Czy żyje?
- Sam go możesz o to zapytać. Stoi tam.
Chłopiec rozejrzał się i zobaczył niedźwiedzia stojącego nieopodal nich. Niedaleko niego siedzieli Bagheera, Akela, Szary Brat i kilka innych zwierząt, trzymające się w bezpiecznej odległości od ludzi. Obok Baloo stali żołnierze pułkownika Brydona, przy których to stary niedźwiedź czuł się zupełnie bezpiecznie. Nie umiał on tego w żaden sposób uzasadnić, ale być może świadomość, że pomagali oni dzielnie Plumfordowi w ratowaniu mu życia sprawiła, iż poczuł do nich sympatię.
- Ach, mój kochany papa miś! - zawołał radośnie Mowgli, obejmując mocno niedźwiedzia za szyję.
- Moja mała żabka - uśmiechnął się Baloo, dotykając go czule łapą po głowie i plecach - Nawet nie wiesz, jak mi ciebie brakowało.
- Czujesz się już lepiej?
- Oczywiście. Twój przyjaciel mi pomógł. To bardzo dobry człowiek. Żałuję, że wszyscy ludzie nie są tacy jak on.
- Ja również, papo misiu. Ja również.
Następnie spojrzał na doktora i rzekł wzruszony, połykając własne łzy ze wzruszenia:
- Dziękuję, panie doktorze. Dziękuję...
- To była dla mnie przyjemność pomagać twoim przyjaciołom - rzekł z uśmiechem Plumford - Ten miś był naprawdę bardzo dobrym pacjentem. Tak, to prawda. Bardzo dobrym. O wiele mniej marudnym niż wielu ludzi, których przyszło mi badać.
Mowgli zadowolony pobiegł po Meshuę i całą resztę swojej rodziny. Dziewczynka oraz jego ojciec byli co prawda zmęczeni, ale pogromca Shere Khana wziął swoją przyjaciółkę na barana, a Neelowi pomógł wstać Bougi. Wszyscy więc przyszli zobaczyć tę jakże radosną chwilę, kiedy to doktor Plumford i niedźwiedź Baloo stali przed pod drzewem przed murami miasta, aby ich powitać, każdy w swoim języku.
- Witajcie! - zawołał doktor.
- Grraau! - zaryczał niedźwiedź.
Subskrybuj:
Posty (Atom)