Sprawiedliwość świata ludzi
Grupa ludzi, która wędrowała po dżungli tego samego dnia, w którym to zginęli Buldeo i kapłan, była oddziałem żołnierzy pułkownika Brydona. Dowodził nimi pewien młody kapitan o nazwisku William Smith, jeden z najbardziej zaufanych ludzi swego dowódcy, na co w pełni zasługiwał. Gdy jeden z jego podwładnych zdobył już ostateczne dowody na niegodziwości uczynione w wiosce, to właśnie kapitan został wysłany przez pułkownika, aby aresztować ludzi odpowiedzialnych za próbę zabicia rodziny Bougiego. Miał nadzieję, że ich dopadnie zanim ci spróbują uciec, bo coś czuł, że mogą podjąć taką próbę.
Ale żołnierze angielscy spóźnili się, ponieważ przybyli oni godzinę po tym, jak wioska została starta z powierzchni ziemi. Widok ten był naprawdę przerażający i to nawet dla Anglików, którzy widzieli już niejedno.
- Święty Boże! - zawołał kapitan - Co tu się stało?!
- To wygląda na najazd dżungli - powiedział jeden z jego ludzi.
Tym kimś był ten sam człowiek, który to został niedawno posłany na przeszpiegi do wioski.
- Najazd dżungli? - zdziwił się jego dowódca.
- Właśnie. Ten stary nędznik Buldeo opowiadał przy ognisku ludziom różne historie. Mówił także, że ponoć swego czasu aż pięć wiosek zostało zniszczonych przez rozjuszone słonie. Być może tę wioskę spotkało to samo.
Kapitan zastanowił się nad tym, co właśnie usłyszał. Nie wiedział, co ma o myśleć o tej historii. Z jednej strony wydawała mu się ona irracjonalna, ale z drugiej sam wiele razy słyszał podobne opowieści o tym, co potrafią zrobić dzikie zwierzęta, kiedy stracą panowanie nad sobą. Ponoć ranny słoń może dostać szału i stać się niebezpieczny i to nawet dla tego, który się nim opiekuje od wielu lat, dlatego równie dobrze całe stado słoni mogło nagle oszaleć i zaatakować wioskę.
- Sprawdźcie, czy ktoś tu jest! - rozkazał po chwili dowódca.
Żołnierze przeszukali zgliszcza wioski, jednak nikogo nie znaleźli. Ani żywego, ani martwego.
- Widocznie ludzie zdążyli stąd uciec - powiedział kapitan - Niestety, ci nędznicy także nam uciekli.
To było bardzo niedobrze. W takim wypadku Buldeo i jego wspólnicy unikną odpowiedzialności karnej za swoje czyny, a on przecież pozwolić na to nie może.
- Wioska musiała zostać zniszczona niedawno, bo przecież dopiero co z niej wróciłem - powiedział młody porucznik Wilkinson - To zaś oznacza, że oni są gdzieś tutaj.
Był to ten sam człowiek, który niedawno został posłany na przeszpiegi przez pułkownika.
Kapitan Smith był tego samego zdania, co jego podwładny.
- Idziemy do dżungli, panowie! Musimy znaleźć tych łotrów! Daleko nie mogli uciec!
Żołnierze natychmiast wyruszyli w drogę do dżungli, którą to zaczęli przeszukiwać wzdłuż i wszerz, lecz po kilku godzinach poszukiwań znaleźli tylko chłopca imieniem Sikh, który twierdził, iż jest przyjacielem rodziny pana Bougiego. Anglicy nie wiedząc, czy mu ufać, postanowili zabrać go do miasta, aby sprawdzić autentyczność jego słów. Kapitan uznał, że błądzenie po dżungli nie ma sensu, dlatego zostawił on porucznikowi Wilkinsonowi około dziesięciu ludzi, a sam z resztą oddziału powrócił do miasta, aby zdać raport pułkownikowi i przedstawić mu Sikha. Jak już wiemy, chłopiec został rozpoznany przez Meshuę, która potwierdziła jego słowa i wypuszczono go. Ponieważ jednak Sikh nie miał gdzie się podziać, to Bougi z Neelem i Mari postanowili go wziąć do domu, który udostępnił im Rao. Co prawda nie był to ich dom, ale dom jednego z braci Mari, jednak tego człowieka obecnie nie było w mieście i nikt nie wiedział, kiedy tu powróci, więc mogli spokojnie tam przebywać, przynajmniej na razie.
Rao nie miał nic przeciwko temu, aby jego ojciec, siostra, szwagier i siostrzenica przebywali w tym domu, jednak zupełnie innego zdania była Jumeraih, jego żona. Kobieta przyszła zresztą odwiedzić szwagierkę, aby jej powiedzieć, co o niej myśli. Meshua pierwszy raz wówczas ujrzała swoją ciotkę. Była ona groźna oraz wysoka i sprawiała wręcz wrażenie olbrzymki. Podobnie jak inne Hinduski miała czarne włosy oraz brązowe oczy, a nosiła przy tym bardzo strojne szaty dowodzące, iż posiada znacznie wyższy status społeczny i majątkowy niż Mari.
- Posłuchaj, kochana - rozpoczęła swoją tyradę Jumeraih - Nie mam nic przeciwko rodzinie mojego męża, jednakże uważam, że Rao postąpił bardzo samolubnie umieszczając was w domu mojego brata nie pytając nawet mnie o zdanie.
- Wybacz mi, moja droga, ale nie było cię w domu, kiedy my do niego przyszliśmy i poprosiliśmy go o pomoc - odpowiedziała jej Mari - Jumeraih, musisz to zrozumieć... Byliśmy naprawdę w potrzebie. Co ty byś zrobiła na miejscu swego męża?
- Z pewnością nie pchałabym obcych do cudzego domu, który nie jest mój, bo przecież ja tylko się nim opiekuję! - warknęła kobieta.
- Obcych?! - zawołał oburzonym tonem Bougi - Krewnych nazywasz obcymi?!
Jumeraih poczuła, że mogła posunąć się za daleko, ponieważ rzekła już znacznie spokojniejszym tonem:
- No dobrze, przyznaję, nie jesteście obcy, ale mimo wszystko cała ta sprawa bardzo mi się nie podoba.
- Mnie również - mruknął jej teść.
Neel, bojąc się, iż zaraz wybuchnie sprzeczka, szybko podjął się roli mediatora.
- Tylko spokojnie, proszę - powiedział - Nie chcemy żadnych sprzeczek ani sporów. Proponuję wyjście pośrednie. Zostaniemy tutaj przez jakiś czas, a gdy twój brat wróci, to wtedy odejdziemy i znajdziemy inny dom. Co ty na to, Jumeraih?
Samolubna kobieta zastanowiła się przez chwilę.
- Dobrze! Niech będzie! Na to mogę wyrazić zgodę. Ale jeśli mój brat wróci do miasta, to wy się macie stąd wynieść... Razem z tym przybłędą!
Ostatnie słowa skierowała do Sikha, po czym odwróciła się na pięcie i wyszła.
- Co za nędzna kreatura! - zawołał wściekły Bougi - Co mój syn w niej widzi, to ja naprawdę nie wiem!
- Ja też nie mam pojęcia - powiedział smutno Neel.
- Ciocia Jumeraih chyba niezbyt nas lubi - rzekła smutno Meshua.
Mari objęła ją czule do siebie i głaszcząc jej włosy powiedziała:
- Spokojnie, kochanie. Przejdzie jej jeszcze... A przynajmniej mam taką nadzieję.
Podobną nadzieję miał Rao, kiedy odwiedził siostrę, szwagra i ojca.
- Nie gniewajcie się na nią - powiedział pojednawczym tonem - Ona jest przy nadziei i niekiedy nie panuje nad sobą. Zobaczycie, że kiedy urodzi dziecko, to się zmieni.
- Czyżby? - zakpił sobie Bougi - Jakoś nie wydaje mi się, aby urodzenie przez nią choćby armii dzieci mogło ją odmienić.
- Ojcze, proszę - jęknął mężczyzna - Ona nie jest zła... Po prostu zbyt często dostawała to, czego chce i zapewne dlatego tak się zachowuje. Poza tym ona długo nie mogła zajść w stan błogosławiony, choć już wiele razy próbowaliśmy. Teraz dopiero nam się udało i zobaczycie, moi kochani, że wszystko zmieni się, gdy urodzi naszą córkę.
Jego bliscy nie podzielali jednak tego optymizmu i uważali, iż będzie ona fatalną matką, tak samo jak była fatalną żoną, chociaż zachowali tę myśl dla siebie bojąc się, że Rao jeszcze powtórzy to Jumeraih, co tylko bardziej ją rozjuszy, a tego sobie nie życzyli.
Następnego dnia powrócili do Khanhiwary porucznik Wilkinson i jego ludzie. Przyprowadzili oni ze sobą dwóch ludzi. Jednym z nim był naczelnik wioski, natomiast drugim Ganshum - obu żołnierze odnaleźli zmęczonych i niemalże umierających z głodu w dżungli. Prócz tego odkryli ciała kapłana i Buldea, oba były już mocno nadgryzione przez zwierzęta, jednak porucznik z łatwością ich rozpoznał. Wiedząc więc, że nic już nie zdoła tutaj zdziałać, powrócił do miasta z tymi, których udało mu się odnaleźć.
Pułkownik Brydon z całą surowością przesłuchał naczelnika wioski, będąc na niego wściekłym, ponieważ nie rozumiał, jak mógł on pozwolić na to, żeby w jego wiosce próbowano palić ludzi na stosach. Mężczyzna cały przerażony tłumaczył mu się, że został zmanipulowany przez Buldeo oraz kapłana, jednak wszelkie jego tłumaczenia zdały się na nic, gdyż pułkownik Brydon z całą surowością karał takie obyczaje jak palenie ludzi lub też ich kamienowanie. Mawiał nieraz, że na takie zbrodnie może być tylko jedna kara - kara śmierci. Naczelnik wioski szybko więc został skazany na śmierć przez powieszenie.
- Nie! Błagam, panie! Litości! Błagam, litości! - wrzeszczał z rozpaczy naczelnik, padając do stóp pułkownika, gdy ten powiedział, jaki jest jego wyrok w tej sprawie.
- Litości? - spytał pan Brydon, odkopując go od siebie jak coś brudnego - A ty miałeś ją dla tych, których chciałeś zabić?! Zabrać go!
Żołnierze wyprowadzili naczelnika wsi i zabrali na plac straceń, gdzie jeszcze tego samego dnia został powieszony ku uciesze gawiedzi. Rodzina Bougiego nie zjawiła się oglądać egzekucję uważając, że takie widoki nie są dla nich, a prócz tego nie byli oni mściwi. Co prawda Bougi miał wielki żal do naczelnika i początkowo chciał zobaczyć, jak umiera on na stryczku, ale ostatecznie z tego zrezygnował uważając, że Meshua nigdy nie wybaczyłaby mu takiego okrucieństwa jak napawanie się czyjąś śmiercią.
Co do Ganshuma, to tu sprawa wyglądała nieco inaczej. Był on jeszcze dzieckiem, jednak od samego początku wydawał się on pułkownikowi osobą dość podłą i przesiąkniętą złem. Wskazywały mu już na to same słowa, jakie chłopak wypuszczał ze swoich ust.
- Zobaczy pan, jak mój dziadek się o tym dowie, to pożałuje pan tego! - wyzywał chłopak - On ma wysoko postawionych przyjaciół nawet pośród takich ludzi jak pan! Powieszą pana szybciej niż pan myśli!
- Czyżby?! - zaśmiał się ironicznie pułkownik Brydon.
W sumie bezczelność i buta chłopca nawet go bawiły.
- Twój dziadek to Buldeo, prawda?
- Tak...
- A gdybym ci powiedział, że jest on oskarżony o próbę spalenia na stosie niewinnych ludzi, których majątek chciał zagarnąć?
- To podłe kłamstwa! - zawołał Ganshum - Kto je rozpowiada?!
- MY!
Ostatnie słowa wypowiedziała Meshua, wchodząc do pokoju razem z dziadkiem, matką i ojcem. Przybyli oni wezwani do pułkownika Brydona, aby zaświadczyć o tym, co zrobił im naczelnik, a kiedy już to zrobili, mieli odczekać do chwili, aż ten przesłucha chłopca odnalezionego w dżungli. Pułkownikowi zależało na tym, aby się dowiedzieć, czy ten młodzieniec to ich przyjaciel, czy wręcz przeciwnie.
- Witaj, Ganshum - powiedziała z ironią dziewczynka - Pamiętasz mnie jeszcze?
Chłopiec przeraził się na jej widok. Zrozumiał, że jego sprawa jest już przegrana. Jeśli Meshua opowie pułkownikowi, jaką rolę odegrał on w całej tej historii, to już może zakładać sobie stryczek na szyję.
- Znacie tego młodego człowieka? - spytał pułkownik swoich gości.
- Oczywiście - odpowiedziała mu Meshua - To przecież jest Ganshum, wnuk Buldea. Tego myśliwego, który chciał nas zabić!
- Rozumiem. A czy ten chłopak wstawiał się za wami?
- Prawdę mówiąc, to...
Bougi dokończył wypowiedź swojej wnuczki.
- Był za tym, aby nas spalić i zachęcał do tego innych swymi krzykami.
Pułkownik popatrzył na chłopca uważnym wzrokiem.
- Poważnie? No proszę, czego ja tu się dowiaduję.
- Ale ja... Ja tego no... Ja tylko żartowałem.
Buta i zarozumiałość Ganshuma zniknęły bez śladu i zostały zastąpione przez strach oraz lęk o własne życie.
- Aha... A jak nasłałeś na Mowgliego kobrę, to też żartowałeś? - spytała oburzona Meshua, kładąc sobie ręce pod boki.
- Nie masz na to dowodów! - krzyknął przerażony chłopak - Chcę się widzieć z moim dziadkiem!
- Obawiam się, że to jest niemożliwe - powiedział pułkownik - Twój dziadek nie żyje.
- CO?! - wrzasnął Ganshum.
- Tak... On nie żyje. Zabiły go dzikie zwierzęta w dżungli. Moi ludzie znaleźli jego ciało.
Chłopiec spojrzał na pułkownika Brydona przerażonym wzrokiem nie chcąc wierzyć w to, co właśnie usłyszał. Początkowo sądził, że to może być kłamstwo mające na celu jedynie dokuczenie mu, ale potem zrozumiał, iż nikt nie chce sobie z niego szydzić i wszystko, co tu się mówi jest prawdą.
- Mówimy poważnie - powiedział pułkownik Brydon - Twój dziadek nie żyje. Zginął w dżungli zanim moi ludzie go znaleźli. Zresztą, gdyby go nawet ocalili, to i tak zginąłby na szubienicy za to, co zrobił. No, a co do ciebie, mój młody człowieku, to mam poważne obawy, że idziesz w ślady swojego dziadka.
- On był moją jedyną rodziną! - łkał załamany Ganshum - Po śmierci rodziców wychował mnie! Opiekował się mną! Kochałem go!
- Przykro mi... Ale pomagałeś swojemu dziadkowi w zbrodni i musisz ponieść za to konsekwencje. Ponieważ jednak jesteś jeszcze dzieckiem, więc okażę ci łaskę. Nasz kucharz, pan Edward Harley potrzebuje pomocy przy kuchni. To jest surowy człowiek, choć sprawiedliwy. Pod jego okiem może wyjdziesz na ludzi. I z życzliwości ci radzę, nie próbuj odstawiać przed nim takich przedstawień jak to, które zaprezentowałeś przede mną, ponieważ on w gniewie bije znacznie szybciej aniżeli myśli. Więc lepiej spokorniej, a gdy zobaczę, że się zmieniasz na lepsze, wtedy dam ci lżejszą pracę. A na razie...
Po tych słowach wziął do ręki dzwoneczek i zadzwonił nim. Chwilę później do pokoju weszło dwóch żołnierzy.
- Weźcie tego chłopca do kuchni. Będzie od dzisiaj pomagał naszemu kucharzowi w przygotowaniu posiłków. I dodajcie też ode mnie, żeby pan Harley nie bił go zbyt mocno, jeżeli ten mu się narazi. Ostatecznie mamy go wychować, a nie zatłuc, a wiem doskonale, że Harley ma twardą rękę, a już zwłaszcza wtedy, gdy się zdenerwuje.
Ganshum został wyprowadzony z pokoju, a pułkownik uśmiechnął się delikatnie do Bougiego i jego rodziny.
- Być może wydaje się wam to surowe, ale to jedyna sprawiedliwość na tym świecie. Zło musi zostać ukarane.
- Czy nie był pan zbyt surowy? - spytała Meshua - Ostatecznie to tylko chłopiec.
Pułkownik uśmiechnął się do niej przyjaźnie.
- Moja maleńka... Ten chłopiec miał w oczach zło... Jeżeli nie zostanie ono z niego wyplenione, to może kiedyś wyrosnąć na łajdaka.
- I uważa pan, że oddawanie go pod opiekę sadysty coś tu pomoże? - spytał Bougi.
- Harley nie jest sadystą - zaśmiał się Brydon - Przyznam się wam, że nieco ubarwiłem swoją opowieść o nim. To dobry człowiek, choć nie waha się surowo karać tych pomocników, którzy są wobec niego nieposłuszni i zarozumiali. Ale tak naprawdę rzadko kiedy bije. Co prawda nie waha się on tego zrobić, jeżeli zajdzie taka potrzeba, jednakże do sadysty to mu daleko. Mówiąc coś innego niż teraz chciałem jedynie nastraszyć waszego młodego przyjaciela. Być może będzie się miał na baczności i zmieni choć troche swe nastawienie do życia, kto wie? A być może nawet wyrośnie z niego dobry człowiek.
Po tych słowach pułkownik zasiadł do papierów, zaś Bougi ze swoją rodziną uznali, że nic tu po nich i opuścili gabinet Anglika czując do niego wielką wdzięczność za to, co dla nich zrobił, chociaż mieli nieco mieszane uczucia co do egzekucji naczelnika oraz okrutnej śmierci Buldeo, ponieważ mimo wszystko nigdy nie chcieli, aby ci ludzie zginęli. Woleli widzieć ich w więzieniu niż martwych. Widocznie jednak sprawiedliwość musi być czasem bezlitosna wobec tych, co sami nie znają litości dla innych.
No, to się Ganshum teraz doigrał, nie ma co. I bardzo dobrze. Ani trochę mi go nie żal.
OdpowiedzUsuńWilliam to postać wymyślona przez Ciebie? Bo ten z filmu to miał inne nazwisko, ale też był kapitanem. I to jest chyba jedyny film, w którym Buldeo ginie, bo w książce to nie wiadomo co się z nim stało, podobnie jak w anime, co nie? W filmie był porucznik nazwiskiem Wilkins, a Ty zmieniłeś je na Wilkinson. Widzę, że wykorzystałeś imię Meshui z angielskiej wersji językowej anime, do nazwania żony Rao. Ona jest wredna i egoistyczna przez to, że w dzieciństwie została zanadto rozpieszczona, jednak Rao naiwnie wierzy w to, że po urodzeniu córki się zmieni, gdyż doskonale zdaje sobie sprawę z tego, dlaczego ona taka jest, ale uważa, że w gruncie rzeczy jego żona nie jest złym człowiekiem, skoro zdołał ją pokochać. A zatem Ganshum został pomocnikiem kucharza, choć początkowo planowałeś, by został sprzedany w niewolę. Gdyby nie to, że jeszcze był dzieckiem, podzieliłby los naczelnika za swoją podłość.
OdpowiedzUsuńJak widać sprawiedliwość triumfuje i jest to szalenie pozytywne w Twojej powieści. Tak właśnie powinno być. Każdy powinien dostać to, na co zasłużył. Ależ dobrze mi się czyta Twoją powieść! Masz talent, Hubert.
OdpowiedzUsuń